Niewidzialna ręką rynku działa. Właściwie to pięść, bo okazuje się że wszystko, nawet poważny, ideologiczny, wielopoziomowy problem w naszym kraju sprowadza się do kwestii ceny biletu i kogo na niego stać. Płaski talerz, z którego zupy nikt nie zje. Tak wygląda dyskusja, która rozpoczęła się po publikacji listu otwartego do Mariny Abramović.
Po kolei.
Nikt nie przeczy temu,że jest ona jedną z najważniejszych postaci sztuki współczesnej, a wartość jej dokonań jest niezaprzeczalna. Ale. No właśnie, ale. Marina z artystki niezależnej i niepokornej stała się pop-artystką. Madonną performance (nie jest to określenie pejoratywne, Amerykanka jest jedną z najważniejszych kobiet we współczesnej popkulturze). Od jakiegoś czasu skupia się ona jednak na kapitalizacji swojego dorobku. Będąc coraz bardziej produktem, a coraz mniej podmiotem we własnej narracji.
Nie ma w tej sytuacji nic złego. To jej indywidualny wybór, tak jak ocena tych działań jest kwestią subiektywną.
Tu pojawia się kolejne ale.
Jedna z feministycznych ikon sztuki okazuje się być coraz mniej prokobieca. Jej słowa o macierzyństwie artystek oburzyły sporą część społeczeństwa. Ta poważna rysa nie zaszkodziła jednak jej wizerunkowi, gdyż trudno przebić się do ludzi, którzy od dawna słyszą w kółko gombrowiczowskie „Ambramović wielką artystką jest”.
Wreszcie do celu.
Ósmego marca tego roku w toruńskim CSW Znaki Czasu otwarta zostanie wystawa przeglądowa jej twórczości Do czysta,, w reakcji na co ludzie sztuki skierowali do samej zainteresowanej list otwarty, w którym wypunktowano wszystkie problemy związane z tym wydarzeniem. To wystawa pudełko, która jeździ po całym świecie, wystawiając laurkę tej, która kiedyś przesuwała granice tego, co w sztuce możliwe.
Ceny biletów (na wystawę, spotkania, wernisaż) to najmniejszy zarzut, jaki stawiany jest CSW. Bo to właśnie umyka komentującym. Zastrzeżenia skierowane zostały głównie do dyrekcji i zespołu kuratorskiego. List Droga Marino jest wręcz ostrzeżeniem zainteresowanej, by nie stała się ładnym papierkiem, w który owinięty zostanie mizogin kierujący tą instytucją.
Sam tytuł Do czysta w polskim kontekście ewokuje bardzo złe skojarzenia, zwłaszcza w rocznicę wybuchu Drugiej Wojny. Jest też przypadkiem kaczki translatorskiej, gdyż oryginalnytytuł wystawy brzmi The cleaner. Można to przetłumaczyć lepiej, mądrzej i z zachowaniem podmiotowości, która się w nim kryje. Osoba odpowiedzialna za to zadanie wyczyściła Abramowić z jej własnej wystawy. Najprostsze przełożenie bowiem powinno brzmieć Czyścicielka, ale to wiąże się z użyciem formy żeńskiej, a dyrektor Kuczma swoimi zachowaniami dowiódł wielokrotnie, że kobiet nie lubi.
Owszem w całym tym dyskursie temat finansów również jest obecny i istotny. Chodzi jednak o wynagrodzenie osób, które przez cały okres wystawy (od marca do sierpnia) będą odtwarzały działania performerki. Z relacji osób, które brały udział w procesie rekrutacji, wyłania się straszny obraz. Instytucja, która wydaje grube pieniądze na ekspozycje, nie chce płacić osobom, które będą narażały swoją psychikę i zdrowie, godziwych stawek. Traktuje ich jak wolontariuszy, lub gorzej mają być oni wdzięczni za udział. Gdzie tu miejsce na zwykłą ludzką przyzwoitość? Bo o artyzmie zapomnijmy. CSW może sobie publikować sprostowania, ale w internecie nic nie ginie, a sposób w jaki zostali potraktowani opisało kilka osób, zupełnie od siebie niezależnych. Teoria spiskowa kuratorów upada więc. To przejaw większego problemu. Tego jak traktujemy twórców. Ludzi, którzy dają nam swoją duszę na tacy, a instytucje kultury, kolokwialnie mówiąc, mają ich pracę za nic.
Nie dajmy się więc zwieść fałszywemu wrażeniu, jakoby grupka osób, które chcą siebie wypromować narzekała na to, że nie stać ich na bilet do galerii, która wystawia znaną osobistość zamiast ich. Nie o to chodzi. Problemem jest największa instytucja sztuki w regionie, którą dyrekcja traktuje jak swój własny folwark, z całkowitym pominięciem lokalnych kontekstów. CSW było kiedyś miejscem odważnym, niebojącym się wyzwań kształtującym obraz współczesnej Polski, jednocześnie dbającym o artystów. Teraz nie różni się niczym od galerii handlowej. Ważny jest zysk i nic poza tym. Nie jestem wrogiem komercji, ale nazywajmy rzeczy po imieniu, a nie chowajmy chęci zysku za maską kultury przez wielkie „K”.
Wisienką na torcie jest fakt, że Znaki Czasu od stycznia do marca nie pełnią wcale funkcji wystawienniczej. Są tylko kinem i księgarnią. Na Teutatesa! Która wystawa potrzebuje aż trzech miesięcy na przygotowanie. To kuriozum na skalę światową. Współcześnie nowoczesną halę produkcyjną można postawić w mniej niż miesiąc, a tu mamy do czynienia z ekspozycją przygotowywaną w budynku z pełną infrastrukturą.
To tylko ułamek myśli, które przychodzą mi do głowy w związku z wystawą Do czysta. To wydarzenie jest kulturalnym odpowiednikiem programu 500+. Zmyłką mającą na celu przykrycie wszelkich uchybień dyrekcji i zespołu CSW, a w szerszej perspektywie polskiego rynku sztuki. I tak jak wspomniana inicjatywa przyniosła partii rządzącej sukces, tak i ta wystawa przekona do Znaków Czasu sporą liczbę ludzi, dając im to czego chcą – igrzyska kosztem sumienia.
Artykuł stanowi polemikę z tekstami Sylwii Chutnik i Pauliny Reiter.