Wyszukiwanie

:

Treść strony

Media

kocim okiem przez płot / przez sen

Zielnik

Ilustracja: Małgorzata Burzyńska
20.07.2014

Śpiąca piękność – trochę stylizacji, trochę dekadencji

„Domy, drogi i aleje są ulotne, niestety, jak lata”. Przez lata potrafią ulatniać się z czasem, powietrzem – ulatniają się w powietrze, ustępują pod naporem lat, ludzi, wilgoci, narzędzi i przypadków, różnych bardziej i mniej chcianych postaci życia.

Willa przy Mickiewicza 20 uwodzi ulatniającą się urodą. Jej podupadłość w zestawieniu z zamierzchłym secesyjno-neoromantycznym urokiem porusza relacją przeciwieństw – między pięknem budowli a jej zaniedbaniem wytwarza się pole magnetyczne – nie bez wpływu na spojrzenia i emocje przechodniów. Intrygujący, poruszający dialog ornamentów i zniszczeń, wartości artystycznej i ciężkiego losu jest jak widowisko. Zapasy z czasem? Oporem materii? Biurokracją? Brakiem pieniędzy? Tak malowniczo zobrazowany konflikt przeestetyzowanego ideału i ponurej rzeczywistości jest magnesem dla wzroku, dla którego wnętrze willi, jej przeszłość i przyszłość pozostają tajemnicą.

Nie jest tajemnicą, że przez wiele lat malowniczość zniszczeń przyciągała spojrzenia, obiektywy – ale nie konkretne działania czy pieniądze na renowację kamienicy. Bo to – ze względu na swój stan, imponującą powierzchnię 788 metrów kwadratowych i walory artystyczne  – wiele wymagająca piękność. Mało kogo na nią stać. Jak śpiąca królewna czeka więc na pocałunek-zastrzyk gotówki, który przywróci jej świetność sprzed 100 lat.

„Ona jest tak piękna – perła toruńskiej secesji – a konserwatorzy przez wiele lat nic nie mogli z tym zrobić. Mieli różne pomysły, podobno miasto chciało wykupić tę kamienicę, ale nawet gdyby ją wykupiło, nie miałoby środków na renowację. Koszt liczyłby się w wielu milionach złotych, także myślę, że konserwator nie miałby takich państwowych pieniędzy” – mówi Emilia Pyzio, toruńska konserwatorka, która nurtującą ją sprawą Mickiewicza 20 zajmuje się naukowo, przygotowując na temat willi pracę magisterską z ochrony dóbr kultury. „Tak naprawdę jestem biedna w tej swojej pracy, bo trafiłam na coś, co jest wielką zagadką, i prowadzę śledztwo. Każdy jest tajemniczy, nikt nie chce nic powiedzieć, nikt nie mówi niczego konkretnie. Nie ma naukowych opracowań na ten temat. Ciekawe – budynek wszystkich interesuje, a na jego temat – poza urywkami i plotkami w Internecie – nikt nic nie napisał”.

Od niedawna jest nowy właściciel. Wycięty ogród, szczelne zagrodzenie terenu sugerują trwającą kurację – tymczasowo oszpecającą, może jednak dobroczynną. Biuro Miejskiego Konserwatora Zabytków informuje jedynie, że sprawa willi jest obecnie w toku, a ujawnienie bliższych informacji przed jej rozstrzygnięciem mogłoby zakłócić jej bieg. Przyszłość pozostaje więc nadal tajemnicą i w tajemnicy się waży – a willa śpi w wyciętym ogrodzie, jak w transie symfonii Mahlera. A skoro intryguje – spróbujmy zajrzeć w przeszłość przez gąszcze rzeźbionych i wymyślonych narośli.

 

Zielnik

Willa rodzi się w gąszczu pruskich druków, podpisów i urzędowych pieczęci. Jej los wyłania się z papierów pruskiej biurokracji, szeleszczącej w zielniku archiwaliów. W zgromadzonych na jej temat aktach budowlanych Archiwum Państwowego w Toruniu czcionki nieżyjących kaligrafów układają się jak wypielęgnowana roślinność w ornamenty nieraz bardziej kunsztowne od tych, znanych z fasady. Pruska kaligrafia pism do i z urzędów urzeka nie mniej niż uroda samej budowli – ale niezwykle trudno przedrzeć się przez kunsztowne rzędy ich wystylizowanych linii. Ich przeestetyzowanie zagradza drogę – momentami zdaje się, że to tylko ornamenty.

A zielnik kaligraficznych ornamentów dokumentuje przecież losy willi – tyle z nich zostało, ile utrwaliły poplątane napisy na pożółkłych kartkach. I tyle się o niej dowiemy, ile wyplączemy z roślinności pisma w tej księdze okazów.

Pismo znaczy więc ślady, które trzeba dopiero tropić. W zielnik pieczęci, druków i podpisów powtykane są jak zasuszone okazy wyblakłe rysunki i plany – ślady stawania się willi, portrety i projekty kolejnych etapów i metamorfoz jej życia.

Bujność zielnika ma swój jakże racjonalny powód: obowiązujące w XIX i na początku XX wieku regulacje, związane z funkcjonowaniem miasta-twierdzy – konieczność starania się o specjalne pozwolenia na każdą ingerencję w teren, objęty surowym nadzorem jako I Festungs-Rayon. Do tego właśnie w czasach zintensyfikowanego nadzoru działo się tu najwięcej – wzmożony ruch budowlany trwał na samej posesji, jak i w całej dzielnicy, wyrastającej na przełomie wieków do prestiżowej roli w pejzażu miasta. Większość objętości dokumentacji dotyczy więc lat 1897-1912 – czasu stawania się willi. Wreszcie, za bujność zielnika archiwaliów odpowiada też pruska skrupulatność – także w gromadzeniu i przechowywaniu dokumentacji. Dzięki niej zielnikowe ślady stawania się losu willi wytrzymały jak pruska cegła działanie czasu.

Dzięki Prusakom możemy więc śledzić pismo i jego różnice. Najbardziej chyba intrygują podpisy osób na miejscu odbierających dokumenty z urzędów. Osób, które mieszkały w willi i w budynkach wcześniej na tej samej działce stojących. Z czasem zmienia się ornament znaczący te same druki – potwierdzenia odbioru (Zustellungs-Urkunde), skrupulatnie układane w urzędach w cegiełki pamięci zielnika. Mamy więc zielnik śladów – okazów pisma, pozostałych po ludziach z tego miejsca – osobach, o większości których poza podpisem nie wiemy nic, chociaż każdy ślad oznacza czyjeś życie, które tędy – choćby przez chwilę – biegło. Nie wiemy dokąd ani skąd, choć rozgałęziające się ślady można by tropić, to jest ich za wiele, trzeba wybrać – te, które mówią najwięcej.

A niektórzy zostawili tylko imiona i charaktery pisma. Przelotny podpis poświadczył ich związek z domem, obecność na miejscu oznaczonego dnia. Związał ich też z zielnikiem, utrwalił w nim – nie w kamieniu; cóż – może nie mieli takich ambicji? Ale też każdy podpis jest tajemnicą, nierozwikłanym znakiem, zaplątanym w pismo pruskiej biurokracji, zaschniętym ornamentem atramentu.

 

Niejasne narodziny

Swoją drogą, jak miło, że pamięć o dziejach willi tak pieczołowicie przechowało pismo pruskiej biurokracji. Popularne w mieście skojarzenie tego domu z rodem Kuczyńskich – oczywiste jak napis wyryty na kamiennym słupie ogrodzenia – dowodzi, że zapis w kamieniu wydatnie wspiera trwałość pamięci. Zapisy w zielniku – odręczne, ukryte i nawarstwione jedne nad drugimi ślady życia – mają mniejsze przebicie. Nie docierają same – to do nich trzeba dotrzeć.

Z tej konieczności przedarcia się przez narośle ornamentów wynika zapewne problem z określeniem precyzyjnej daty narodzin willi. Powstała i dostępna w Biurze Miejskiego Konserwatora Zabytków monografia „Zabudowa Bydgoskiego Przedmieścia” informuje, że „7 czerwca 1904 r. wystawiono pozwolenie dla Fritza Kleintje na budowę domu mieszkalnego. Następnie do 1912 r. ponownie wymieniane są budowy różnych szop na tej parceli. Zapewne po tej dacie nastąpić musiało przekształcenie budowli do obecnego stanu”[1]. Na podstawie tego wpisu, w kilku internetowych źródłach spotykamy już rok 1912 jako datę powstania domu.

A zielnik? Pożółkły druk Bau-Scheinu – pozwolenia na budowę, wydanego przez Polizei-Verwaltung 7 czerwca 1904, jest odpowiedzą na datowany 26 marca 1904 projekt „domu mieszkalnego dla mistrza budowlanego Fr. Kleintje, Mellienstrasse nr 18”. (Tak nazywała się późniejsza ulica Mickiewicza, a działka do roku 1912 nosiła numer 18, później – 18/20). Na rysunku rozpoznajemy sylwetkę dzisiejszej willi, zaś jako „właściciel i wykonawca” występuje „Fr. Kleintje, Baugewerksmeister”. Pieczęć na projekcie zdaje się wystarczająco wymownie świadczyć o jego autorstwie: „Kleintje-Baugeschäft Thorn” („Interes budowlany Kleintje”).

Od 12 lutego 1906 w zielniku spotykamy już (wymiennie lub obok siebie) podpisy Paula i Juliusa Grosserów. Julius, przedsiębiorca budowlany i brukarz, mieszkający w wybudowanym przez siebie domu przy ul. Krasińskiego 15 (nb. niezwykle piękny budynek z intrygującą historią – został parę lat temu przeniesiony element po elemencie, tj. translokowany, w okolice Golubia-Dobrzynia, a na jego miejscu powstał apartamentowiec…) występuje jako „przedstawiciel spadkobierców Fritza Kleintje” („Vormund der Fr. Kleintjeschen Erben”). Podpisanym przez obu Grosserów dokumentem jest wykonany przez Juliusa projekt stajni, zaś na załączonym planie sytuacyjnym sama willa widnieje już zaznaczona szarym kolorem jako istniejąca. W oparciu o ten dokument, dom musiałby powstać pomiędzy czerwcem 1904 a początkiem 1906 jako najpewniej ostatnie dzieło Fritza Kleintje. Do jakiego stopnia jego dzieło? Czy zdołał je dokończyć? Na sygnowanym przez Kleintje projekcie AD 1904 fasada willi nie posiada jeszcze charakterystycznych roślinno-secesyjnych ornamentów, miejsce przeszklonej loggii w lewej osi zajmują 2 osobne okna, obramienia okienne są kanciaste, cięższe, mniej wysmakowane. Kto wprowadził zmiany na rzecz płynności linii i ornamentalno-florystycznego bogactwa?

 

Ojciec nieznany?

Datowniczym niejasnościom towarzyszy legenda, jakoby willę przy Mickiewicza 20 projektowała renomowana spółka specjalizujących się w secesji architektów wiedeńskich Fellner i Helmer, wznosząca liczne teatry w Europie Środkowej (ich dziełem jest też Teatr Horzycy w Toruniu). Jednak w zielniku nie ma śladu, który by tę legendę potwierdzał, a trudno sobie wyobrazić, by pruski nadzór cokolwiek przeoczył, czy też – by tak uznana firma pracowała na czarno lub z pominięciem jakichkolwiek procedur. Joanna Kucharzewska w książce o architekturze Torunia lat 1871-1920, omawiając związki wiedeńskiego duetu z naszym miastem, wymienia tylko i wyłącznie teatr miejski[2]. Poza tym – skąd skromny i pracowity przedsiębiorca Kleintje, czy borykający się z wychowaniem jego dzieci Grosser, wzięliby pieniądze na wynajęcie wiedeńskiej firmy o europejskim prestiżu, w dodatku do realizacji rzeczy, które sami doskonale umieli? Domniemane autorstwo wiedeńczyków podważa również Emilia Pyzio. „Przeanalizowałam wnętrza Fellnera i Helmera – ich linie są znacznie bardziej opływowe, oni są bardziej wykwintni, moim zdaniem. Projektowali rezydencje magnackie – widać, jaki tam jest przepych, a tutaj ja nie widzę Fellnera i Helmera; może jakiś elemencik – jest tam coś podobnego, ale wtedy były wzorniki, każdy pewną manierą, pewną modą budował. Z tego, co wiem, były nawet przez kogoś sprawdzane archiwalia wiedeńskie – i nie znaleziono żadnego faktu, żadnej nawet pieczątki. Choć mit o udziale spółki Fellner i Helmer zrobił wir wokół kamienicy…”

Zaś z książki Michała Pszczółkowskiego dowiadujemy się, że mistrz Kleintje jest autorem projektu pochodzącej z roku 1901-1902 willi powiatowego budowniczego Krauzego przy ulicy Batorego 5. Uderza podobieństwo obu budowli, pełnych analogicznego uroku, a czytając o właściwym Batorego 5 malowniczym zróżnicowaniu połaci dachowych czy „dekoracyjnej konstrukcji szkieletowej w partii poddasza, ozdobionej ornamentyką snycerską”[3], trudno nie pomyśleć o zwieńczeniu fasady willi przy Mickiewicza 20. „Kamienica na Batorego ma prawie identyczny układ schodów – dodaje Emilia Pyzio – one wcale nie są takie charakterystyczne na Toruń”.

Czyje jest zatem ojcostwo budynku, a czyje – ornamentów? „Myślę, że to właśnie zaprojektował albo Kleintje, albo Julius Grosser. Ze względu na podobieństwo do Batorego 5 wiele wskazuje na Kleintje, ale wiele wskazuje też na to, co wyróżnia dom samego Grossera – chodzi o wystrój, o stolarkę; to już jest ręka Grossera i jego pana od ciesiołki; jest bardzo dużo podobieństw w tych zdobieniach i stolarkach na Krasińskiego. To jest moja teza”. W przeniesionym pod Golub-Dobrzyń domu Grossera Emilia Pyzio zamierza prowadzić badania nad ojcostwem – przez porównanie architektoniczno-artystycznych cech, kodów… stylistyczne DNA ornamentów ocalałych w drewnie…

Czyżby willa na Mickiewicza powstała zatem po śmierci Kleintje? Co z wskazującym na jej istnienie już w 1906 roku projektem stajni? „Mogła powstać już wtedy. Jest taka mapa w archiwum pod Łukiem Cezara, z roku 1911 – jest tam już naniesiona ta kamienica, choć oficjalnie datują ją na 1912. Jest też pismo Grossera z roku 1912 – z racji jakichś wąskich korytarzy on tłumaczy policji budowlanej, że nie mógł wykonać balkonów zgodnie z projektem… Mogło być też tak, że on to po prostu budował…” Czyżby Grosser, wraz z opieką nad dziećmi Kleintje, przejął i wcielił w życie projekt jego domu? „Myślę, że to była rodzina, nawet bliska rodzina. Jak wywnioskowałam z ostatnich archiwaliów, mogło być tak, że Kleintje nagle umiera, a Grosser jest stryjem jego dzieci, mężem jego siostry. I było tak: tutaj jest ta kamienica Mickiewicza 20, naprzeciwko niej – sala gimnastyczna, a zaraz za salą gimnastyczną, na Krasińskiego, Grosser miał swój dom. Ta kamienica na Mickiewicza i budynek Grossera mają bardzo dużo podobieństw – elementów, stolarki, ciesiołka jest bardzo podobna. I śmiem twierdzić, ze to Grosser dokończył albo wespół w zespół. Przecież jeden był budowlańcem-architektem, drugi – tak samo, byli sąsiadami, takie środowisko hermetyczne, pewnie znali się bardzo dobrze…”

Willa Mickiewicza 20 stanowi więc namacalne świadectwo męskiej przyjaźni – współdziałania obu przedsiębiorczych budowniczych, solidności w interesach i międzyludzkich zobowiązaniach, odpowiedzialności. Bez wątpienia tych cech wymagało wzięcie cudzych dzieci na wychowanie w czasach, gdy osłony socjalne nie istniały. Z willą było więc poniekąd jak z dziećmi Kleintje – nad losem jego spuścizny, nad urzeczywistnieniem jego pragnień czuwał Grosser. I willa, i dzieci miały więc ojca, który je spłodził, i kogoś, kto czuwał nad kształtem ich rozwoju. Gdzie kończy się rola Kleintje, do jakiego etapu zdołał zrealizować swój projekt? Czy zdążył zobaczyć swoją ideę – urzeczywistnioną? Niesamowicie intryguje ten tak zagadkowo zmaterializowany w willi dialog dwu przedsiębiorców-artystów, twórców najpiękniejszych, najbardziej malowniczych budynków mieszkalnych Torunia.

 

Drzewo i warzywa – ramy czasoprzestrzenne

Gdzieś w środku zielnika otwiera się nagle najgłębszy pokład: październik 1879 i budowa 3 prowizorycznych szop dla Dawida Markusa Lewina. Plan ukazuje „plac drzewny” (Holzplatz), obok – ogród warzywny; ulica Mickiewicza nie ma jeszcze nazwy, jest oznaczona jako „2-ga linia” („2-te Linie”). Zupełne początki dzisiejszego Bydgoskiego i samej willi: obszerny teren uprawy warzyw i składu drzewa, którego niezwykle dużo było w okolicach miasta po wycięciu – ze względów strategicznych – lasów okalających twierdzę, i które dlatego stało się popularnym budulcem i materiałem konstrukcyjnym. Akcentowana „prowizoryczność” szop też ma swój związek z regulacjami twierdzy – prowizoryczne konstrukcje łatwo rozebrać, by oczyścić pole dla działań wojennych, stąd łatwiej było o pozwolenie na wznoszenie takich obiektów. Nie od razu wyrastały więc na przedmieściu wysmakowane wille – wszystko ewoluowało, rosło w ogrodzie – od warzyw, przez szopy ze składów drzewa, których – także w związku ze wzmożonym ruchem budowlanym – było w II poł. XIX wieku na terenie Bydgoskiego sporo.

Sama działka, na której ostatecznie stanęła willa, od początków dokumentacji (1879) sięga na północy i wschodzie ulic Słowackiego i Moniuszki (wtedy Philosophenweg). W roku 1906 (być może ze względu na podział dziedzictwa Fritza Kleintje między jego dzieci?) cały teren jest już na mapie podzielony na 2 parcele o numerach 415 (dziś Mickiewicza 20) i 402 (dziś Mickiewicza 18), które od północy mają już dzisiejsze granice – teren willi kończy się za budynkiem stajni, co świadczy wymownie o rozroście okolicznych inwestycji budowlanych i ekspansji ulicy Słowackiego.

Pierwszym oznakowanym w dokumentach (a trudno, by Prusacy coś przeoczyli) domem mieszkalnym na interesującej nas działce – bezpośrednim poprzednikiem willi – był szereg skromnych pomieszczeń nadbudowanych z drewna nad istniejącym wcześniej warsztatem w 1898 roku przez Fritza Kleintje. Rozbudowa była zapewne reakcją na pismo z urzędu policyjnego, nakazujące adaptację nielegalnie zamieszkiwanego warsztatu na dom mieszkalny. Nie jeden tylko właściciel był mieszkańcem swojej posesji. Jak podkreśla Emilia Pyzio, „księgi adresowe pokazują, że mnóstwo ludzi mieszkało na terenie tej posesji – tam były praczki, dorożkarz, dzieci dorożkarza; Kleintje chyba był dosyć dobrym człowiekiem, bo na to pozwalał. Parę razy policja zwraca się, że ktoś nielegalnie tam mieszka, a on tam cały czas go trzyma…” Niski, długi, pozbawiony ozdobników, genetycznie spokrewniony z drewniano-przemysłowymi początkami dzielnicy dom stał na terenie dzisiejszej Mickiewicza 18, przylegając szczytem do Krasińskiego (Philosophenweg). O odmienności charakterów pierwotnego budynku i późniejszej piękności świadczą nawet określenia na planach: willa składa się z „pokoi” („Zimmer”), podczas gdy pomieszczenia starego domu nazywane są „izba” („Stube”). Na planie sytuacyjnym załączonym do projektu willi z roku 1904 pierwotny budynek mieszkalny figuruje już jako spalony („abgebranntes Wohnhaus”). Można przypuszczać, że jedną z przyczyn narodzin pięknej kamienicy był pożar starego, znacznie uboższego domu. Tym bardziej, że, jak wywnioskowała z dokumentów Emilia Pyzio, „Kleintje miał jakąś polisę towarzystwa ubezpieczeniowego z Gladbach. Możliwe, że dostał jakieś pieniądze w związku z tym, że spalił mu się dom”.

Przez popiół przeszłości wiodła więc droga do metamorfozy poczwarki w motyla. Na przestrzeni ćwierćwiecza prowizoryczna szopa przekształciła się w willę, a przaśny ogród warzywny został zastąpiony wysmakowanym secesyjnym ogrodem kwiatów na fasadzie.

 

Solidny interes – ornament i technika

Wbrew estetycznym pozorom willa przy ówczesnej Mellienstrasse 18 wyrosła nie z materializacji symfonii Mahlera, lecz z przedsiębiorczości i techniki, rosła od ziemi w szopach i warsztatach – jeśli nie sama artystyczna idea, to bez wątpienia solidny kapitał na jej wcielenie.

Mistrz budowlany Fritz Kleintje – autor przeważających liczebnie w całości zielnika podpisów w sprawach dotyczących posesji – był człowiekiem interesu, przedsiębiorczym, twórczym. Jak się zdaje, był przedsiębiorczym estetą. Handlował, projektował, budował, obrabiał drewno. Jego interes – jak dom – ma drewniane korzenie. Zresztą on sam zapisał się na mapie miasta nie jednym tylko budynkiem. Pomimo tego (podobnie zresztą jak Julius Grosser) nie jest postacią znaną ani nawet w jakikolwiek sposób opisaną przez badaczy zabytków Torunia. A ponieważ wszędzie podpisywał się skrótem „Fr. Kleintje”, nawet co do jego imienia można mieć wątpliwości – we wzmiankach badaczy pojawia się jako „Franz”. Jego imię występuje w archiwaliach rzadko; na planie z 1906 czytamy, że teren należy do „spadkobierców Friedricha Kleintje” („Friedrich Kleintje’s Erben”). I raz jako „Fritz” (co mogło być skrótem od Friedricha) w skierowanym do niego w r. 1897 piśmie z urzędu policyjnego. Tak rzetelny rzemieślnik okazuje się tak nieuchwytny, choć  obrabiał rzeczy tak pewne – wydawałoby się, że trudno zostawić po sobie ślady pewniejsze niż budynki…

Pewnie zresztą wiele jest w mieście, zwłaszcza na Bydgoskim, jego śladów, z których nie zdajemy sobie sprawy – budynków, dla powstania których dostarczał materiał, wietrzejących dziś desek, które obrabiał. Budował miasto w okresie jego szczególnie dynamicznego rozrostu – własnymi rękami, narzędziami – i z benefitów tegoż rozrostu wyrosnąć mogła śpiąca dziś willa. „W tamtych czasach zmieniały się prawa budowlane. Wcześniej trudno było o pozwolenia na budowę murowanych domów – może wymyślił sobie moment, skromnie żył, odkładał pieniądze, żeby przeczekać… Tak z ludzkiego punktu widzenia – człowiek ciuła jakieś pieniądze, żeby się wybudować…” Nie ulega wątpliwości, że wszechstronny budowlaniec musiał marzyć o wzniesieniu okazałego domu dla siebie i swojej rodziny.

Jeśli spojrzeć na pismo do urzędu policyjnego z datą 10 grudnia 1897, ozdobny nagłówek na papierze firmowym głosi: „Fr. Kleintje, mistrz budowlany. Wykonawstwo rysunków, projektów i budowli wszelkiego rodzaju”. Noszący datę 1900 papier firmowy sugeruje rozrost interesu – „interes budowlany, tartak i obróbka drewna”. Jeśli chodzi o innowacje, to już wtedy pojawiają się numery telefonów: przydomowe biuro – 143, tartak (wówczas na Szosie Chełmińskiej 49) – 82 Interes budowlany Fritza Kleintje rósł jak jego budowle – pomijając dom przerobiony z warsztatu w 1898 i późniejszą willę, wznosił on na swojej działce to, co na sam dom i willę miało pracować. To, że jego pierwsze mieszkanie wyrosło z warsztatu, wydaje się więc znaczące.

Najwięcej było inwestycji o charakterze technicznym, począwszy od zadaszonego pomieszczenia do przechowywania desek w sierpniu 1898. 28 stycznia 1899 Kleintje zgłosił projekt dobudowy wschodniej części szopy na deski, a w maju tego roku wzniesienie prowizorycznej szopy na wapno. Wreszcie we wrześniu 1900 (pozwolenie wydano w czerwcu 1901) przedstawił plan budowy napędzanej konno maszyny do wyrobu wapna (Kalkmaschine). W ogrodzie kwitł więc interes budowlany, uprawiany własnymi rękami i siłą koni. Od prostych maszyn przedsiębiorca prędko przeszedł na parę. Ze stycznia 1903 pochodzi projekt zlokalizowanego na Mellienstrasse 18 tartaku o napędzie parowym (wcześniej tartak Kleintje funkcjonował na Szosie Chełmińskiej). Wyprodukowany przez jedną z najważniejszych w mieście fabrykę Born und Schütze Mocker bei Thorn (dzisiejszy Bumar/Arpol, róg Grudziądzkiej i Lelewela) kocioł parowy o numerze fabrycznym 69 i ciśnieniu 10 atmosfer został zainstalowany w lutym 1903 i napędzał 6 maszyn ustawionych w drewnianej szopie w tyle działki przy Mickiewicza. Mistrz Kleintje, skromny przedsiębiorca, został więc partnerem biznesowym stalowego potentata w skali Torunia, takiego lokalnego (wszystko na swoją skalę!) Kruppa. Widać, że inwestował w swój interes, konsekwentnie go rozwijał i unowocześniał, chętnie korzystając z osiągnięć techniki.

W zielniku pozostały pozwolenia na instalację kotła, kontrakt zawierający dane techniczne urządzenia i rysunki maszyn do obróbki drewna. Ponad stuletnie rysunki intrygują urokiem retro, podobnie jak kaligraficzne ornamenty w zielniku, ujęte w subtelnie spłowiałe barwy na nieznośnie delikatnym i nad podziw trwałym papierze. Projekty maszyn, wydelikacone przez czas, są dziś nieużyteczne jak dzieła sztuki. Pruska solidność i przedsiębiorczość, wilhelmińsko-niemiecki duch pędu do techniki i industrializacji, przełamane zostały urokiem nierealności, nierzeczywistości, dawności – prawie nie ma znaczenia, że to maszyny, choć zapisane ozdobnym pismem precyzyjne wyliczenia zgłaszają pretensję do aplikowania technicznych osiągnięć życiu. Co zrobić – są subtelne jak kwiatowe ornamenty; maszyny jak rośliny w zielniku – zasuszone i bezradne, z ich poddanej działaniu czasu mechaniki została sama estetyka, która ulatnia się, sublimuje, jak para z kotła, i nadal porusza, choć już całkiem inne mechanizmy. Z solidnego interesu Kleintje zostało dzisiaj trochę uroku.

Na papierze firmowym z 1903 roku obok dotychczasowych form działalności pojawia się jeszcze handel drzewem (Holzhandlung) nawiązujący do początków działki, służącej po części (czasy Dawida Markusa Lewina, AD 1879) za miejsce przechowywania drewna. Cały interes Kleintje wyrasta z ziemi – od desek, pochodzących z wyciętych lasów. To obróbce tego materiału służyć miały wszystkie instalowane na działce maszyny. Mistrz Kleintje przetwarza naturę, pomaga z niej budować miasto. Dzięki niemu wycięte lasy wracają – od wnętrza budynków, ich drewno staje się szkieletem budowli rosnącego miasta. Drzewo to rośnie więc dalej, tyle że w jakże innej postaci… Natura poddana ludzkim zamysłom przez wcielenie osiągnięć technicznych ulega coraz wymyślniejszym dyscyplinom w rękach przedsiębiorczych Prusaków. (I wreszcie – może drewno willi poprowadzi do odkrycia jej autorstwa, potwierdzi istnienie i rolę tego, kto je kształtował?)

Zaprojektowana niedługo po technicznych innowacjach tartaku willa jest ostatnim przedsięwzięciem Kleintje – sublimacją jego dążeń? Idealizacją rzeczywistości? Wyrazem wzrostu ambicji? Apogeum, którego nie dane mu było przeżyć? „Myślę, że zmarł w kwiecie wieku, bardzo nagle – w archiwaliach to jest praktycznie kartka po kartce”. Przejście z kartki na kartkę zielnika znamionuje więc zejście mistrza Kleintje z tego świata w trakcie wcielania w życie najśmielszej z jego idei. Czy dojrzał swój projekt w życiu? Czy przyłożył do niego rękę, jak do tylu desek i robót? Budowniczy cudzych domów, bajecznych jak willa Krauzego, mieszkał w skromnym domku nad warsztatem, a wymarzył sobie intrygującą piękność. Czy myślał o niej, umierając?

Zielnik odpowiada na bardzo niewiele pytań o los Fritza Kleintje. Jest on zagadką, podobnie jak dalsze życie jego rodziny i dzieci, na których (jak zdaje się świadczyć jego pracowitość) bardzo mu zależało. Nawet dzieło jego życia, ukoronowanie, zwieńczenie jego drogi, niezwykle rzadko wiązane jest z jego nazwiskiem – często nieobecnym, jakby wypartym z rzeczywistości, z pamięci, zasłoniętym przez inne warstwy miasta, zasuszonym jedynie między kartami zielnika, obok maszyn i zagadkowego pisma ornamentów. Fritz Kleintje, solidny przedsiębiorca, kołyszący się na granicy istnienia, jakby w sennym Mahlerowskim transie – jak jego wymarzony dom – nie do końca rzeczywisty, gdy umierał, nie do końca rzeczywisty i dziś.

 

Drugi zielnik

Wnętrze i zewnętrze domu zdobią rośliny – miłość secesji. Zawarty we wspomnianej „Monografii Bydgoskiego Przedmieścia” z roku 1979 architektoniczno-konserwatorski opis wnętrza willi również przypomina opis zielnika, tym bardziej pobudzający wyobraźnię, że ukazuje to, czego nie da się dziś zobaczyć:

„Na pierwszym piętrze zachowały się jeszcze piękne, secesyjne piece z dekoracją roślinną. W pierwszym od prawej pokoju frontowym znajduje się piec z neorenesansowym ornamentem okuciowym i akroterionami, w salonie ze złoconymi, płaskorzeźbionymi w chabry kaflami, a na narożnikach w przeplatające się rośliny i figury delfinów. Inny jeszcze piec zwieńczony opływowo obrzeżony jest figurami roślin, kanelowanymi jak kolumny, a na złoconych kaflach z wzorem kratki umieszczona jest maska z włosami. Dekoracja plafonów i faset w pokojach jest bardzo bogata i różnorodna. Na parterze w pokoju frontowym, środkowym na suficie krzyżujące się listwy – łodygi roślin obrzeżone są kolistym wieńcem z rozetek i liści”[4].

Wyłaniający się z samego opisu budynek jest wyobrażeniem, iluzją – tym, czym mógł być dla Fritza Kleintje. Wzory, wieńce i maski w opływowych kształtach przeplatających się figur i łodyg – nieustanna płynność linii rozpasanych secesyjną orgią ozdobności rozlewa się i ogarnia cały dom transem roślinnej stylizacji. Na zielnikowej liście atrakcji każdy element wystroju znaczą dekoracje, obramienia, obrzeżenia, złocenia – nic nie zostaje samo sobie, ornament pleni się wewnątrz domu na ścianach, sufitach i piecach ekspansją roślinnej ozdobności, wyidealizowanym naśladowaniem przyrody, powielaniem i rozniecaniem estetycznej wizji w zetknięciu z każdym kolejnym elementem. Każdy piec staje się dziełem sztuki. Zwykłe części budynku stają się ozdobami; przez rozety, listwy, okucia i oploty wciągane i ujmowane w ramy wysmakowanej estetyki, wplecione w wystylizowaną narrację, która każe zakwitać roślinom na zawołanie. Opasująca i opisująca dom ornamentyka snuje opowieść o świecie wyidealizowanym do niemożliwości, przeciągającym – jak linie – na kolejne pokoje nieustanność estetycznego zaspokojenia, spełnienia oczekiwań i wyobrażeń.

To wcielenie, zaspokojenie upodobań coraz bardziej przypomina sen. Wszystko tu zbyt upiększone, by mogło być prawdziwe – jak sam dom, jak rośliny wyidealizowane z rzeczywistości. Dzięki widocznym staraniom o każdy drobiazg, o detal (by nic nie psuło płynnej ciągłości wizji), secesyjna stylizacja uwalnia od przypadkowości życia, dając w zamian miejsce uformowane artystycznym zamysłem – świat stworzony na nowo kondensacją wizji w willę. Utrwalona plastycznie orgia zaszczepionych wnętrzu roślin pozwala się łudzić trwałością tego zaspokojenia.

„Płaska i gładka w zasadzie fasada ozdobiona jest tylko w obramieniach okien bardzo plastycznymi reliefami tynkarskimi. Oszklona loggia w lewej skrajnej osi budynku ma wykrój koszowy i ujęta jest spływem z wolutami zagiętymi prostokątnie. Na balustradzie jej balkonu na pierwszym piętrze nałożony jest ornament przeplatających się wstęg i liści kasztanowca. Okna w środkowym ryzalicie obramowane są na parterze całymi figurami róż z wielkimi rozetami, a na pierwszym piętrze winną latoroślą o pozawijanych łodygach i dwoma maszkaronami. Fachwerkowy szczyt nad środkową osią budynku ma ażurowo wysunięte przed lico ściany belki o esowych zarysach, zakończone motywem odwróconego tulipana. […] Stolarka okienna zastosowana w tym budynku reprezentuje wysoką klasą rzemiosła, słupki i ślemienia pokryte są drobnym reliefem z motywami tulipanów i rozetek”[5].

Spływy, wstęgi, esowe zarysy, pozawijane łodygi – płynność linii na wszelki wypadek solidnie przymurowanych. Roślinność poskromiona – buszująca, ale w takt ludzkich wyobrażeń, idealizacji, stylizacji. Tulipany, róże, kasztanowce – kamienno-drewniany ogród fasady i okiennych obramień – wystylizowany zielnik kształtów idealnych i usłużnych, przeszczepionych z natury przez uprawę plastycznej wyobraźni w tynku. Maszkarony z włosami, wstęgi, stylizowane kwiaty, przeploty, zawijasy snują iluzję estetycznego spełnienia, wolne od myśli, że kiedyś ta roślinność może wymknąć się spod kontroli smaku w świat prawdziwych roślin.

Ażurowa lekkość, esowate zarysy fachwerku, cały nadmiar ukształtowań, kunsztu – drzewo i konstrukcja kształtowane zamysłami sztuki, zbyt upiększone, by mogły wytrzymać konfrontację z rzeczywistością. Ciekawe, że gdy idea ma stać się rzeczywistością, właściciel domu umiera. Poszukiwanie spełnienia w pięknie ideału naznacza rzeczywista śmierć – kulminacją na skalę Manna i „Śmierci w Wenecji”. Solidny przedsiębiorca i ojciec rodziny odchodzi, pragnąc wcielić niemożliwe do osiągnięcia piękno natury wysublimowanej w ideał. Natura daje o sobie znać od mrocznej strony, wżerając się w upragnione kształty jak bluszcz w tynk. Życie – czy raczej śmierć – poświadcza nieosiągalność ideału – choć przecież nie wiemy, do jakiego stopnia powstał on w głowie Kleintje. Jednak do niejasnej historii willi i jej projektanta tak pasuje Mahlerowskie Adagietto, a sama kamienica okazuje się tak urocza, że aż trudna do zniesienia, już wkrótce przechodząca z rąk do rąk, jak Alma Mahler, gdy Kleintje odpływa na falach niepamięci. Wnętrza też mówią swoje, nie tylko kuszą – jaka jest druga strona tego uwodzącego piękna, iluzji estetycznego spełnienia? Emilia Pyzio dopowiada: „Ona ma dziwny w ogóle klimat w środku; dziwne fluidy są – taki trochę mrok, horrorowaty. I te piece – jeden piec ma takie baranie rogi – one są trochę demoniczne… I zapach taki inny – zgnilizna…” Zapach śmierci towarzyszy ciemnej, demonicznej stronie uwodzącego ideału.

Na zdjęciach z cytowanej „Zabudowy Bydgoskiego…” 1979 fasada frontowa nie jest już, wbrew temu, co głosi przytoczony tekst, płaska i gładka – cała porośnięta jest bluszczem – bujne jak pismo ornamenty żywych roślin przeplatają się z kamienno-stylizowanymi kwiatami. Życie roślin włącza się w kamienno-drewniany ogród fasady. Natura zastępuje stylizację, dom wygląda jakby rozpasany wyobrażeniem ogród pochłonął go naprawdę. Pismo roślin zasłania ludzkie stylizacje.

W tej samej niepamięci i nieobecności rozpływa się Grosser – nawet jego dom znika z mapy miasta.

 

Problemy? Dopiero początek

Mistrz budowlany i brukarski („Baugewerks- und Steinsetzmeister”) Julius Grosser, bez wątpienia projektant stajni i ogrodzenia przy Mickiewicza 20, bez wątpienia również uczestniczył – pytanie, do jakiego stopnia – w budowie lub wykańczaniu samej kamienicy. Zgodnie z nagłówkiem papieru firmowego, poza tym, że zawodowo brukował ulice i budował, dostarczał też kamienia i żwiru z własnej kopalni („aus eigenen Gruben”). Kleintje miał więc tartak, Grosser – kopalnię kamienia i żwiru, pierwszy pracował i specjalizował się w drewnie, drugi – w kamieniu, obaj oferowali usługi kompleksowe – od projektu i dostarczenia surowca po wykonanie. Razem mogli tworzyć połączone drewniano-kamienne budowle – zwłaszcza że znajomość – czy więź rodzinna – musiała trwać za życia Kleintje, a jej całkiem naturalnym podłożem wydaje się współpraca obu przedsiębiorców.

Czy to Grosser jest autorem zmian wyglądu willi w stosunku do pierwotnego projektu Kleintje – w tym roślinno-secesyjnych ornamentów i kunsztownych zdobień we wnętrzu? Tego nie wiemy na pewno – może badania E. Pyzio pozwolą tę sprawę dookreślić? Lecz nie ulega wątpliwości, że czując się spadkobiercą zobowiązań Kleintje, Grosser walczył o interes powierzonych sobie dzieci. Troska o los potomstwa realizuje się w jego wypadku poprzez starania o dom będący (jako idea? rozpoczęta budowa? budynek?) głównym dziedzictwem małoletnich, szansą na zapewnienie im utrzymania i środków na wychowanie, zabezpieczeniem przyszłości. Los dzieci związany jest z domem – wszystko, co pozostało po Kleintje, koncentruje się więc wokół willi Mickiewicza 20. W zielnikowych śladach – a więc w życiu Kleintje i Grossera – inwestowanie kapitału i sił w interes splata się z uczuciem, jak maszyny z ulotnym urokiem. Odpowiedzialność za bliskich wyraża się przez wysiłki i pracę.

Postawa Grossera szczególnie plastycznie wyłania się z listu, dotyczącego zaplanowanej przezeń rozbudowy oficyny – dobudowy krużganka („Ausbau eines Umganges am Vorder- und Seitengebäude”). (Czy jest to, jak przypuszcza Emila Pyzio, kontynuacja prowadzonej przez opiekuna spadkobierców budowy? Czy – przebudowa stanu istniejącego już wcześniej?) 3 grudnia 1912 przedsiębiorczy opiekun dzieci Kleintje zawiadamia urząd policyjny, że „wykonanie nader potrzebnych wnętrzom balkonów na obecnej podstawie jest niemożliwe” i prosi o udzielenie wyjątkowego pozwolenia na przeprowadzenie pewnych udoskonaleń. Jego zdaniem na piętrze od strony podwórza należy zbudować nie balkony (których nb. w projekcie Kleintje nie było), lecz połączenia w formie zewnętrznego przejścia, by lepiej skomunikować pokoje oficyny z położonymi w korpusie głównym budowli – i – przez krużganek – zapewnić wszystkim pokojom bezpośredni dostęp do klatki schodowej, ważny szczególnie w sytuacji zagrożenia pożarowego. Grosser tłumaczy potrzebę proponowanej przez siebie przeróbki: „nie jestem w stanie wynająć mieszkań bez tych udoskonaleń, ze względu na brak których dotychczasowi chętni wstrzymali się od najmu”. Dalej zaś czytamy: „pierwsze piętro domu stoi puste od października. Od tego czasu zjawiło się pięciu do sześciu chętnych, lecz wszystko rozbiło się o niepraktyczny rozkład pokoi i dlatego zamierzyłem rozbudowę natychmiast przeprowadzić”. 

Czy to nowo wybudowany dom nie mógł przez dwa miesiące (pusty od października, pismo z grudnia) doczekać się najemców lokali, wydzielonych z jego imponującej powierzchni? Jeśli tak, nie mógł być tym, czym być właśnie miał – w zamiarze obydwu majstrów: źródłem utrzymania. Zapewne już Kleintje (przedsiębiorczy i zamieszkujący na niewielkiej powierzchni) zaprojektował tak wielki dom w dynamicznie rozwijającej się dzielnicy z zamiarem wynajmu – kamienica miała być nie tylko gniazdem rodzinnym, ale też na siebie – i na dzieci Kleintje – zarabiać. Okazała budowla była wszak solidną lokatą kapitału. Jeśli obaj budowlańcy kierowali się w swych zabiegach estetycznym ideałem, to bez wątpienia też etosem solidnego majstra i ojca rodziny – myślą o dzieciach: „Ze względu na fakt, że budowla należy do czworga dzieci Kleintje, które posiadają tylko nader skromny majątek, który w ostatecznym rozrachunku nie starcza na wychowanie, i że w obecnym położeniu niemożliwym jest ubiegać się o teren na powiększenie posesji, proszę jako przedstawiciel i wychowujący 2 dzieci, jak również w imieniu mego szwagra, który również wychowuje 2 dzieci, urząd policyjny o prędkie pozwolenie”. Kim był szwagier wzmiankowany przez Grossera – nie wiadomo.

Porównując przedstawiony przez budowniczego plan ze stanem obecnym, można stwierdzić, że do planowanej przezeń rozbudowy jednak nie doszło – przynajmniej nie w takim stopniu, w jakim sobie życzył i jaki uznał za konieczny. Dom nie ma krużganka, choć projekt Kleintje został – również od podwórza – zmodyfikowany, na co wskazuje m. in. ilość okien w oficynie. Czy ze względu na (zniechęcający potencjalnych najemców) brak owej rozbudowy willa została sprzedana? Czy wydarzyło się coś jeszcze, o czym nie wiemy? Trudno cokolwiek stwierdzić na pewno – dokumentacja w zielniku urywa się na cytowanym piśmie z grudnia 1912, nagle jak życie Fritza Kleintje 6 lat wcześniej. „Być może ta część archiwaliów została wyciągnięta?” – zastanawia się Emilia Pyzio. Co w takim razie stało się z dziećmi Kleintje, z jego rodziną? To dla nich ojciec planował, Grosser rozbudowywał. Osierocone w 1906, w 1912 wymieniane są ciągle jako małoletnie. O rodzinie Kleintje więcej nie słychać. Co stało się z nimi? Wkrótce nadeszła wojna… Czy wyjechali z falą niemieckiej emigracji, gdy miasto w roku 1920 przeszło w ręce polskie? Czy uczestniczyli w wojnie? (Wśród rodzeństwa było na pewno 3 chłopców…) I czym był dla nich dom – marzenie ich ojca? Czy zdążyli w nim zamieszkać? Czy zdołali go później kiedykolwiek zobaczyć? Gdzie zniknął Grosser, solidny majster?

Wobec zaniemówienia ornamentów nie jesteśmy w stanie nic powiedzieć – chyba tylko, że od samego początku kontakty tej – wyrosłej przecież z nader solidnego interesu – piękności (i powiązanych z nią ludzi) z rzeczywistością nie układały się najlepiej…

           

Jeden z poważniejszych obywateli

Lata 1912-1923 są w zielniku tajemnicą. „Zabudowa Bydgoskiego Przedmieścia” wymienia w tym czasie po sobie kilku różnych właścicieli o obco brzmiących nazwiskach. Podobno pod koniec tego okresu, już po wojnie, działał w budynku konsulat belgijski. Podobno, jak opowiada E. Pyzio, „siedzieli tam i rozmawiali Belgowie z toruniakami i tam powstał pomysł Polchemu – zakładów chemicznych w Toruniu…” Czyżby jednak fluidy innowacji i przedsiębiorczości Fritza Kleintje pozostały, gdy jego rodzina ulotniła się jak kamfora…? (Nb. Polchemu też już nie ma, zniknęły nawet jego zabudowania).

Beneficjentem rozwoju techniki był również pierwszy polski (i przez lata jedyny) właściciel Mickiewicza 20, Bolesław Kuczyński. Należały do niego warsztaty i salon Fiata, zlokalizowane w modernistycznym budynku toruńskiego Dworca Autobusowego (który, jakby tknięty epidemią nieuchwytności, parę lat temu ustąpił miejsca stacji benzynowej i marketowi popularnej sieci…). Na roślinną piękność pracowały więc maszyny, kotły, silniki, samochody… Poza tym ród Kuczyńskich, na zewnątrz firmowany przede wszystkim imieniem Leona (również na papierze listowym, za pomocą którego korespondował z urzędami Bolesław), miał w swoim posiadaniu salony odzieżowe, jak się wtedy mówiło, „specjalne składy” – jeden w Poznaniu i dwa w Toruniu (przy Szerokiej 32 i 37). A w asortymencie? „Kapelusze, bielizna, krawaty, rękawiczki, obuwie, walizki”… Na ulotce reklamowej z międzywojnia czytamy: „Jedyny zastępca na Poznańskie i Pomorze największej fabryki kapeluszy P. i C. Habig Wiedeń oraz największej krajowej fabryki Łódzka Fabryka Kapeluszy”. I żeby nie było wątpliwości: „Składy, w których ubiera się elegancki i wytworny świat”. Technice promowanej przez „jednego z poważniejszych obywateli”, jak o B. Kuczyńskim miał się wyrazić prezydent miasta Bolt, towarzyszyły więc ornamenty burżuazyjnej elegancji. Na przestrzeni całego swojego istnienia willa należała do ludzi interesu i wiele interesów się z nią wiązało.

Czy to z miłości do ornamentów Bolesław kazał wmurować w zaprojektowane przez Grossera ogrodzenie tablicę ze swoim nazwiskiem? Do dziś wspomina ona ród długoletnich polskich właścicieli domu Kleintje.

 

Kłopoty to jej specjalność

Jeśli zajrzymy w zielnik archiwaliów, polskie ornamenty zaczynają się tam od… cieknącego dachu... Władysław Głuchowski, nauczyciel Państwowego Gimnazjum w Toruniu, żali się 31 VIII 1923 Wydziałowi Budowlanemu Magistratu m. Torunia: „w domu B. Kuczyńskiego przecieka od jesieni zeszłego roku dach; woda, nie dochodząc do rynny, spływa po ścianie, która przemiękła u góry, gdzie jest mur pruski, zupełnie popękała i grozi niebezpieczeństwem życiu mieszkańców II-go piętra. Gospodarz nie zwraca wcale uwagi na moje przedstawienia i nie myśli dachu reparować, oświadczając, że o ile woda niszczy nie odnawiane przeze mnie mieszkanie, to mogę dach naprawić własnym kosztem. Zwracam się przeto do Wydziału Budowlanego o zbadanie sprawy”. Najwyżej kilkanaście lat od powstania budynku daje o sobie znać problem, który będzie powracać jak leitmotiv zmierzchu tej kunsztownej siedziby. Natura bierze odwet na ludzkiej śmiałości. Ściany tak urokliwej fachwerkowej części budowli wykonanej przez tak solidnych – wydawałoby się – majstrów – popękały, przemiękły, uszkodzone deszczem, niewystarczająco zabezpieczone przed działaniem przyrody. Podejście polskiego właściciela – też będzie wracać jak leitmotiv…

We wrześniu 1923 B. Kuczyńskiego wezwano do naprawy dachu w terminie do 1 października 1923. Ale w dokumentach Magistratu czytamy, że „31 października stawił się p. Głuchowski i mówi, że właściciel domu jeszcze nic nie naprawił”… Następuje kolejne wezwanie, potem – 26 listopada „p. Głuchowski zawiadamia, że naprawa dachu nie jest wykonana”. Magistrat ciska gromy, biorąc sprawę w swoje ręce: „ściąga się z pana 50 000 000 mk na przeprowadzenie naprawy dachu”. I co z tego? Dalej czytamy: „Na skutek ostatniego oświadczył p. Kuczyński  telefonicznie naczelnikowi Wydz. Bud. Miejskiego, że naprawę zlecił jednemu z przedsiębiorców. Dnia 13 XII 23 natomiast stwierdzono na miejscu, iż naprawy nie przeprowadzono. W międzyczasie nastała zima nie zezwalająca na przeprowadzenie naprawy, z tego powodu odłożono naprawę do zmiany powietrza…” Czyż nie brzmi to znajomo? Powietrze okazało się sojusznikiem jednego z poważniejszych obywateli… Zima, woda – nie ułatwiały życia willi i jej mieszkańcom.

Sprawa wlokła się dość długo przez różne pory roku, kolejne bezskuteczne wezwania i nawet denominację (!), po drodze zarządzono też fantowanie ruchomości Kuczyńskiego w celu ściągnięcia należności, ale nakaz fantowania cofnięto, sprawa zawisła w próżni. Aż wreszcie głos zabrał – na piśmie – prezydent miasta, Antoni Bolt, 22 września 1924 zwracając się do Bolesława Kuczyńskiego: „Dotychczas otrzymał Pan 6 wezwań i upomnień w tej sprawie bezskutecznych [...]. Z ilości pism Magistratu widoczne że Urząd kierował powyższymi względami dla Pana jako jednego z poważniejszych obywateli”… Pada jednak też ultimatum: jeśli dach do 27 września 1924 nie zostanie naprawiony, „kwota zostanie ściągnięta i naprawa z urzędu przeprowadzona”. Jednak jeszcze, widać, za niska była to instancja, bo 10 października 1924 sprawa doszła do wojewody pomorskiego, który stwierdził, że postępowanie Kuczyńskiego – ignorowanie kolejnych zaleceń Magistratu, jak też cofanie ściągnięcia kary przez urzędników, naraża na szwank autorytet władz i należy naprawę bezzwłocznie, na koszt właściciela sfinalizować. Awanturę o dach kończy 11 października 1924 Kuczyński, przesyłając pismo informujące Magistrat, że naprawa zlecona została firmie Scholz. Na tym sprawa ucicha, co pozwala sądzić, że istotnie tak było. Więc na naprawę dachu kamienica i moknący w niej p. Głuchowski musieli czekać ledwie rok z kawałkiem…

Ale starczyło tylko na ćwierćwiecze (czy to dużo w historii takiego domu?). 1 lipca 1950 niejaki Andrzej Lewicki pisze do Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, prosząc o skierowanie Komisji budowlanej do mieszkania nr 2 na I piętrze „celem stwierdzenia, że w mieszkaniu zajmowanym przeze mnie i moją rodzinę dach jest dziurawy i zacieka przy drobnych nawet deszczach. Dach jest kryty papą i nie naprawiany już od lat dwóch. Właścicielem domu jest Ob. Bolesław Kuczyński, zamieszkały w tym samym domu na parterze”.

Władza ludowa reaguje na to wezwanie, ekspert komisji budowlanej raportuje: „dnia 21 lipca 1950 r. stwierdziłem na miejscu, że dach budynku położonego na nier. jest silnie zniszczony, co powoduje gnicie belek stropowych oraz drewnianych konstrukcji dachu. Szczególne silne zacieki dają się spostrzec w miejscu, gdzie budynek frontowy styka się z oficynowym, co daje przypuszczenie, że są one źle od siebie odizolowane [...] Pokrycia budynku frontowego stanowi dachówka, zaś oficynowy jest pod pokryciem papowym”. W dalszej części wywodu urzędnik postanawia wezwać właściciela do naprawy, argumentując, iż „wobec takiego stanu dachu w mieszkaniach tamtejszych wytworzyły się złe warunki higieniczne, co zagraża zdrowiu mieszkających tam obywateli”. W odpowiedzi 12 sierpnia tegoż roku B. Kuczyński donosi, „iż tych napraw wykonać na swój koszt nie jestem w możności, z powodu braku gotówki, a poza tem niemożliwości nabycia surowca, jak papy, smoły i dachówek”. I sugeruje: „będąc od r. 1948 płatnikiem na F. G. N. wpłaciłem z moich nieruchomości 800 000 000 zł, wobec czego stawiam wniosek do F. G. N. o naprawę uszkodzonych dachów”. Czy sugestia ta została wcielona w życie? Władza ludowa w tej sprawie ucichła, wolno więc przypuszczać, że tak.

Przy okazji nasuwa się pytanie, dlaczego komuniści w dobie powszechnego wywłaszczania ten budynek pominęli i przez cały okres PRL-u pozostał on w rękach prywatnych? (Na początku lat 60. uszczuplono tylko część ogrodu – jako Mickiewicza 22 przeszła pod zarząd szpitala psychiatrycznego). „Może jednak z tego względu, że tam było dużo ludzi” – sugeruje Emilia Pyzio – „komuniści nie patrzyli na walory artystyczne, tylko: ‘aha, jest tu dużo ludzi, dużo rodzin, wszyscy mieszkają’… Przecież mieszkania były poparcelowane już w czasach, gdy Grosser tłumaczy się policji. Potem je jeszcze poprzedzielano… Zresztą dużo ciekawych ludzi tam mieszkało – profesorów, artystów… Do kilku osób dotarłam, ale niewiele mogli mi powiedzieć – tylko to, że w kamienicy było zawsze bardzo dużo ludzi, że była zaniedbana, że z Kuczyńskim mieli problemy…”

Problemy miał również Bolesław Kuczyński – ze swą urokliwą własnością. W październiku 1947 Wydział Techniczny Urzędu Miasta piętnuje otaczające willę „nieestetyczne ogrodzenie” i „wzywa obywatela do wykonania dokładnej naprawy wspomnianych ogrodzeń z jednoczesnym uzupełnieniem brakujących części”. Właściciel odpowiada, prosząc o odroczenie wykonania naprawy do maja ‘48 „gdyż obecnie w spóźnionej porze jest to niemożliwe, a po wtóre brak dochodów z nieruchomości uniemożliwia wykonanie tych robót”. Z upływem terminu kieruje prośbę o odroczenie do września ze względu na „minimalne dochody z nieruchomości i brak możliwości uzyskania pożyczki”. Jednak i w tym terminie „stwierdzono, że nie wykonał obywatel prawomocnego zrządzenia”, w związku z czym „Zarząd Miejski [...] przystępuje do zastępczego wykonania wsp. zarządzenia przez naprawę wsp. ogrodzenia i uzupełnienie brakujących części na koszt i niebezpieczeństwo obywatela”. Wtedy Kuczyński donosi „uprzejmie, że najdalej do końca października wykona odnośną naprawę” i prosi „nie robić mi żadnych dalszych kosztów”. Jednak 25 października ogrodzenia są nadal nie naprawione. Przeprowadzenie naprawy stwierdza się 27 sierpnia 1949.

Wygląda na to, że ród Kuczyńskich wraz z willą Mickiewicza 20 nabył sporo problemów. Do tego nastały trudne czasy dla prywatnych właścicieli, jak zresztą dla wszystkich. A przecież utrzymanie tak kunsztownej i bujnej piękności kosztuje – niezależnie od realiów społeczno-politycznych. Ona sama okazała się niewystarczająco odporna na działanie czasu i natury, zbyt wymagająca… Z czasem w zielniku ornamentów coraz mniej – coraz mniej zainteresowania? Powojenne pisma są surowe, papier brzydki, czcionka z maszyny bezosobowa, brudna; jakby czasy niezbyt przystające do ornamentów, wręcz im wrogie.

 

Rośliny i zniszczenia

A dalej? Cytowana już konserwatorska monografia Bydgoskiego 1979 bije na alarm: „Budynek ze względu na stan dużego zdewastowania wymaga kapitalnego remontu i to w najbliższym czasie. Dekoracja sztukatorska na fasadzie odpada całymi płatami”. Nic dodać, nic ująć, może poza tym, że cała fasada porośnięta była wtedy bluszczem. Autorzy monografii formułują wnioski konserwatorskie: „należy zachować i odnowić, rekonstruując dawną kolorystykę, wszystkie elementy wystroju sztukatorskiego na plafonach w mieszkaniach. Konieczna jest także fachowa napawa reliefów tynkarskich na fasadzie. Trzeba ją przeprowadzić jak najszybciej. Nie można dopuścić, by wystrój obiektu tak wysokiej klasy artystycznej doznał jakiegokolwiek uszczerbku. W projektowanej adaptacji budynku do wymogów życia współczesnego należy uwypuklić oryginalne cechy tego zabytku i nie zniekształcić jego zakomponowania”[6]. Konserwatorzy są w pełni świadomi, że piękno zaniedbanej kamienicy wymaga szczególnych względów i na nie zasługuje. Ale sama willa i jej bujna secesyjna roślinność jeszcze nie znajduje się pod ochroną. Do rejestru zabytków zostaje wpisana 30 lat temu – 20 maja 1984 z numerem A/437. Co to zmienia w jej stanie?

Dziesięciolecie po alarmującym wpisie „Zabudowy Bydgoskiego…”, w czerwcu 1988 redagująca tzw. „białą kartę” Teresa Tylicka notuje: „stan zachowania zły. Budynek wymaga remontu”. Podpisy mało wyraźnych reprodukcji negatywów dokumentują zniszczenia: „fragmenty przegniłych stropów” i „brak tralek w balustradzie”. Dom ciągle użytkowany jest przez lokatorów.

Przegniłe stropy, pleniąca się we wnętrzach dekadencka zgnilizna – okazuje się dla tej piękności znakiem końca niemal od początku, skoro problem sięga lat 20. XX wieku. Ludzkie dzieło tak urokliwie bawiące się udawaniem roślin, faktycznie staje się ich podłożem; przez wpadające sufity świat roślin wślizguje się do świata ludzi, coraz mniej już do nich należącego; rozkład usiłuje uczynić konstrukcyjne drewno podłożem dla życia – ileż innego niż rodzinne! Pogrążony w milczeniu dom – przez ludzi i dla ludzi przystrojony niewiędnącą roślinnością secesji – staje się domem drobnych form organicznych. Do jakiego stopnia ten powrót do natury się już urzeczywistnił?

„Wiele lat próbowałam tam wejść” – przyznaje Emilia Pyzio – „w końcu nawiązałam kontakt z właścicielem, pozwolił mi, lecz trudności wynikały z niebezpieczeństwa od strony stanu budynku, właśnie dlatego tyle to trwało. Przede wszystkim tam były zarwane stropy. Powiem tak: kamienica jest ruiną. Potrzeba naprawdę dużo pieniędzy, żeby to naprawić; w jednym miejscu dach był zarwany kompletnie, było widać niebo z I piętra… właśnie tam gdzie teraz zrobiono nowy dach”.  Czym jest dom bez dachu nad głową? Wydaje się czymś w rodzaju podłoża ogrodu, formą przejścia do innego stanu (jakby jeszcze nie w pełni wybudowany – urzeczywistniony, tak nie w pełni już rzeczywisty – odchodzący). Środowisko coraz bardziej naturalne wyzbywa się ludzkich udziwnień. „Pleśni nie widziałam, ale na pewno są glony; jakieś takie porosty…” Jak to wszystko możliwe? „Myślę, ze duży wpływ miał dach. Kuczyńscy się źle z nią obchodzili, mnóstwo ludzi się przewinęło, w czasach komunistycznych tam siedział człowiek na człowieku i po prostu nic nie robiono – nie mieli pieniędzy…” Pytam o bluszcze widoczne na zdjęciach z końca lat 70. obok wpisów żalących się na stan fasady… „Na pewno – dlatego te tynki tak odchodzą – bluszcze i dzikie winorośle wchodzą w mur i naruszają jego strukturę. Z kolei od podwórza brak rur spustowych, woda wszystko przepłukuje …” Dlaczego nikt nie poskromił tej wody, skoro ciekła po ścianach już w r. 1923? Doskonałości estetycznej zabrakło jednak udoskonaleń technicznych? Ze skąpstwa? Biedy? Ignorancji? Obojętności? Jeśli była to niedoróbka pierwotnych majstrów – dlaczego tak uporczywie przy niej trwano? Rejestrowano tylko, że od wczesnych lat trawiona chorobą piękność gnije od środka, otulając się wilgocią i mrokiem…

W 2012 gazety doniosły o sprzedaży willi i o dobrej woli nowych właścicieli oraz o kompetencjach konserwatorskich żony nabywcy budynku[7]. Jeśli czyjś ciekawski wzrok albo obiektyw przeniknie przez szpary niebieskiego ogrodzenia z blachy falistej, łatwo przekonać się, że posesja aktualnie jest placem budowy. Tablica informacyjna proklamuje „roboty budowlane”, zatytułowane jako „remont oficyny”, który miał trwać od 2 X  do 29 XI 2013. Projektantem jest mgr inż. architekt Mirosław Kuczyński (do niedawna właściciel budowli), inwestorem: Barbara i Piotr Orłowscy, zaś wykonawcą – firma z Nowego Targu. E. Pyzio uspokaja – „górale są najlepsi od ciesiołki, ich zaangażowanie świadczy, że budynek jest w dobrych rękach”. Do tego nadbudowa oficyny została wykonana w newralgicznym miejscu przecieku, akcentowanym w przytaczanych wcześniej dokumentach – u jej styku z korpusem głównym. „Jest prawdopodobieństwo, że w tym roku jeszcze będzie robiony dach, co jest potrzebą natychmiastową. Dach jest w kiepskim stanie, choć jeszcze można po nim (po więźbach) chodzić. Jest próchno, ale nasz pan prof. Tajchman działa, żeby to wszystko zachować; bo co innego wymienić stolarkę czy więźbę, a co innego ją zakonserwować”. A kunsztowny wystrój wnętrz? „Myślę, że piece są w stanie dosyć dobrym. W złym stanie są stropy, sztukaterie”…

Nowi właściciele podjęli już zdecydowane kroki w dobrą stronę – dokąd w takim razie mają zaprowadzić? „Ja słyszałam, że tam ma być jakaś restauracja, kawiarnia…” Czy w związku z tym, co się dzieje, wycięto ogród? „Ogród wycięto z innych powodów. Właściciel miał pomysł dobudowania tam innego budynku, bo chyba najbardziej cenna ze względów developerskich byłaby działka – ogromna, ponad tysiąc, chyba 1,5 tys. metrów kwadratowych w centrum miasta! Ale konserwator się nie zgodził w żadnym wypadku, żeby tam coś powstało – jest chyba odgórna zasada, że najpierw trzeba się zająć tym budynkiem – i ewentualnie może w przyszłości… Chociaż chyba z założenia ten budynek miał mieć coś obok – od zachodu świadczy o tym ślepa ściana bez okien…”

Zdaniem sceptyków, potencjał inwestycyjny działki jest właśnie przekleństwem podupadłej piękności, a zainteresowanie budowlą – tylko pretekstem, by dobrać się do terenu, na którym stoi; takim małżeństwem dla posagu. Ale atrakcyjność działki ma swoją drugą stronę – przecież myślenie o tej posesji w kategoriach kapitału nie jest niczym nowym – z tej ziemi wyrastały już solidne interesy – rósł na niej interes Kleitnje, który żywił willę (a wcześniej – marzenie o niej). I sama budowla była najpierw marzeniem, nie do końca rzeczywistym (może nawet wątpliwym?), a wymagającym sporo rzeczywistego nakładu i trudu…

 

Jaki finał?

Dom jak stary zielnik kruszy się i rozpada, ślady po odpadłym tynku wiją się jak rośliny, szyby naśladują nakładające się linie spękań na fasadzie, okna zamieniły się w zmętniałe lustra albo – w ornamenty gry szprosów, szkła, dykty i powietrza. Prowizoryczne wstawki surowych współczesnych materiałów są jak plastry czy bandaże – doraźnie uszczelniają ubytki. W oszklonej loggii zaślepionej dyktą załamania szkła biegną jak załamania łodyg na roślinnym ornamencie poniżej. Przypadkowy rytm dziur w oknach i wstawek z dykty dialoguje z celowym prusko-murarskim rytmem ogołoconych cegieł. Po elewacji snują się błędnie ornamenty tynkarskie i roślinne – rośliny wyrzeźbione z tynku i wrastające w tynk. Na obecnym etapie ornamenty same źłobią się w tynku – ciągle powstają nowe, lęgnąc się z wilgoci – rozkwita płodna twórczość, nieskrępowana żadnym artystycznym planem.

Jak wspomnienie interesu Kleintje – całkiem nowe deski i bale z surowego drewna dodają sił podupadającej piękności, a blacha falista broni dostępu do falistych linii… dialog secesji i blachy falistej, misternej stolarki i surowej dykty. Walczą: zagadkowa tożsamość zielnika z rzeczywistością fizycznego wyniszczenia i brutalnej ingerencji rzeczywistości. Secesyjny powab, miękkość linii – przełamana, zabita deskami; niezwykła delikatność kunsztu i brutalność rzeczywistości.

Wyraźnie zaznaczona ingerencja w obiekt to jednak przykład dobry – zwłaszcza na tle zalegającej jeszcze do niedawna wokół budowli malowniczej, gęstej i coraz bardziej mrocznej ciszy, przechodzącej w daleko idącą obojętność. Daje nadzieję że ocaleje kamienna roślinność fasady i nieprzebrane pokłady roślinności wewnątrz, znane tylko z malowniczego opisu w zielniku.  To też chyba dobry przykład na początek cyklu – skoro los tej przyciężkiej, dekadenckiej piękności w guście Mahlera wciąż się jeszcze waży – skoro ciągle jeszcze balansuje ona ciężarem wszystkich gzymsów, szczytami i ryzalitami na granicy wymiarów, na granicy czasów… I jest bardzo prawdopodobne, że jednak wcale nie okaże się miejscem bezpowrotnym, że nadarzy się dla niej możliwość powrotu (który – może już się nawet zaczął?...) Tylko na pewno nie dla tych, którzy z niej odeszli.

Nad głównym wejściem w prawej osi budynku, ponad wachlarzem schodów, urokliwa głowa kobiety-maszkarona o oczach ślepych jak okna domu czuwa niewidzącym wzrokiem nad zakazem wstępu.  „Kto to sobie wymyślił? Może to jest odpowiedź, ten właśnie maszkaron, bo nie ma takiego maszkarona nigdzie indziej…” Czyim pomysłem, czyim dziełem jest ten maszkaron? Czy patrzy w przyszłość – nieodgadnionym wzrokiem bezimiennej twarzy? Czego strzeże? Domu? Tajemnicy? Przeszłości? Emocje, twarze, przeżycia zasklepione w murze i tynku obojętnieją – maski ornamentów, maski murów, maski pisma zostają po ludziach jak łuski.

 

 

Tekst powstał w ramach cyklu "Miejsca bezpowrotne" dzięki stypendium stypendium Miasta Torunia w dziedzinie kultury na rok 2014.

 

 

[1] M. Grzęska-Janiak, A. Walczak, „Zabudowa Bydgoskiego Przedmieścia”, t. 3, Toruń 1979.

[2] J. Kucharzewska, „Architektura i urbanistyka Torunia w latach 1871-1920”, Warszawa 2004, s. 370-371.

[3] M. Pszczółkowski, „Toruńska architektura XX wieku”, Toruń 2011, s. 60.

[4] M. Grzęska-Janiak, A. Walczak, „Zabudowa Bydgoskiego…”

[5] Tamże.

[6] Tamże.

[7] M. Czarnecki, „Zabytkowa willa w dobrych rękach, będzie ocalona”, „Gazeta Wyborcza”, 02.06.2012.

Wszystkie pozostałe cytowane lub wzmiankowane dokumenty pochodzą ze zbiorów Archiwum Państwowego w Toruniu, AmT G, sygn. 2552, 2553.

 

Galeria

  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry