Pogoda w Irlandii trochę zwariowała. Na początku roku mieliśmy tu prawdziwą zimę, ze śniegiem i paraliżem komunikacji miejskiej. Teraz od tygodni brak jakiegokolwiek deszczu potęgowany jest tylko przez temperatury sięgające trzydziestu stopni. A trzeba wam wiedzieć, że takich anomalii nie pamiętają najstarsi Seanowie siedzący w pubie z Conorami i Ronanami przy pincie Guinnessa. Irlandzka pogoda była dotąd raczej monotonna. Dziesięć stopni, z tą tylko różnicą między latem a zimą, że zimą trochę więcej padało. Zestawienie płyt jakie dla was dzisiaj mam też jest raczej nietypowe. Co jak co, ale tego jeszcze nie słyszeliście…
Frère jako projekt muzyczny powstało trzy lata temu w głowie Alexandra Körnera, gdzieś między stacjami metra a butelkami ze zwietrzałym piwem. Swoje zagubienie w posępnej rzeczywistości Alexander przekuł na nietypowe dźwięki. Wykorzystując depresję jako pędzel, maluje on przepiękne pejzaże, jednocześnie zaskakująco minimalistyczne, co złożone. W ciągu ostatnich kilku lat z jednoosobowego projektu zespół rozrósł się do kwartetu. Perkusista jazzowy, basista świeżo po Brighton College of Music oraz multiinstrumentalista i producent w jednym. Debiut „VOID” został wydany jeszcze we wrześniu zeszłego roku, ale ja odkryłem go dopiero teraz. Album ten ma w sobie wszystko, za co kochamy Jose Gonzalesa czy Damiena Rice’a, aczkolwiek jest to twór całkowicie samodzielny i samoświadomy. Kręgosłup tej muzyki jest wciąż balladą, ale oscyluje ona od ambientu do rocka w niesamowicie wyważonej mieszance. Płyta do zakochania się po pierwszym przesłuchaniu i do odkrywania jej na nowo za każdym jednym razem. Wydanie kompaktowe oraz na czarnej płycie. Winyl jest bardzo prosty, zresztą tak, jak i muzyka. Prosta okładka, czarny krążek w białej kopercie. Ale chodzi tu o okładkę, która wspaniale koresponduje z klimatem zawartości. Jedna z tych płyt, które dają radość, choć nie wiemy do końca dlaczego. Proste i piękne.
Manuel Gagneux w pewnym momencie swojej kariery muzycznej się wypalił. Zrobił więc coś, czego raczej się nie robi i zapytał Internet, co powinien grać teraz. Zrobił to za pośrednictwem znanego z braku moderacji, za to pełnego rasizmu serwisu 4chan. Manuel jest czarnoskórym Amerykaninem mieszkającym w Szwajcarii. Najbardziej popularną propozycją było więc, aby połączyć typowo niewolniczy czarny blues z black metalem, którego wielu czołowych muzyków znanych jest ze swoich rasistowskich poglądów. Manuel nie obraził się, lecz stwierdził, że najlepszą odpowiedzią na zaczepkę będzie stworzenie takiego projektu na serio. Rezultat przerósł najśmielsze oczekiwania. Dwa lata temu światło dzienne ujrzała płyta „Devil is Fine”, a zaledwie miesiąc temu druga „Stranger Fruit”. W chwili obecnej w zespole znajduje się sześć osób, a koncerty są zabukowane do końca roku. Jak brzmi projekt Zeal and Ardor? Przede wszystkim chodzi tu o klimat. O mrok i niepokój black metalu – fascynacje satanizmem, śmiercią i rozkładem. Blues, który pozornie nie ma z tym nic wspólnego, odkrywa swoje drugie dno. Rytm wybijany więziennymi kajdanami wraz z tym, co najlepsze – w karkołomnych gitarowych tremolach i perkusyjnych blastach tworzy mieszankę, która mimo swojej niesamowitej ciężkości nie przytłacza i daje się słuchać nawet tym, którzy z metalem nie są za pan brat. Rytm i groove typowy dla bluesa ciągnie metalową część za sobą. „Stranger Fruit” jest prawdopodobnie trochę słabszym albumem od debiutu. Nie oszukujmy się, mimo iż pomysł jest ciekawy, to gatunku muzycznego z tego nie będzie i wkrótce źródło się wyczerpie, ale do tego czasu cieszmy się jego świeżością. Nowa płyta została wydana w limitowanej wersji winyla na dwóch fioletowych płytach w tak zwanym podwójnym gatefoldzie. Graficznie jest wspaniale, połączenie matowych okładek z błyszczącymi zdjęciami przegniłych jabłek jest świetne. Trochę szkoda, że w środku nie znajdziemy tekstów, ani zdjęć zespołu. Minimalizm jest fajny, ale trochę go tu dużo. Za to kolor płyt jest bezbłędny!
Zostając przy cięższych brzmieniach, chcę wam opowiedzieć o jednej z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie premier tego roku. Zespół Ghost się kocha albo się go nienawidzi, ale trzeba oddać, że przebieg ich kariery jest oszałamiający. Grupa pochodzi ze Szwecji i od początku swego istnienia miała zadatki parodystyczne. Lider przebrany za mrocznego papieża, z pomalowaną twarzą, reszta zespołu w maskach bez ust. Na płytach informacji nie było więcej niż ta, że album stworzył Papa Emeritus oraz Grupa Ghouli bez imienia. Wizerunek Papy zmieniał się wraz z albumami. Po Papie Pierwszym przeszedł czas na Drugiego, aż wreszcie na Trzeciego. Zmieniały się „szaty liturgiczne” oraz sposób malowania twarzy. Zmieniały się też maski Ghouli. Niezmiennie jednak świat nie miał pojęcia, kim są muzycy za nimi. W ciągu siedmiu lat Ghost został gwiazdą światowego formatu, koncertując dookoła świata na stadionach i jako główna gwiazda festiwali. Coś się stać musiało, a zazwyczaj tym czymś są pieniądze. Kilku byłych członków zespołu (czyli wychodzi na to , że Ghoule też się zmieniały) pozwało Tobiasa Forge o niedzielenie się pieniędzmi z zespołem po równo. Tak też świat poznał imię i nazwisko Papów Emeritusów I, II oraz III. Tobias jako mózg przedsięwzięcia nie powiedział jeszcze ostatniego zdania i zapowiedział, że zespół będzie jeszcze bardziej teatralny i niedorzeczny. Na początku roku zostało ogłoszone, iż Papa Emeritus III nie żyje, a jego miejsce obejmie Kardynał Copia. Tuż przed premierą czwartego albumu „Prequelle” odbyła się konferencja prasowa, na której w szklanych trumnach wystawione zostały doczesne szczątki wszystkich mrocznych papieży. Co jak co, ale Tobias wie, jak budować napięcie. Nowe dzieło Szwedów podobnie jak trzy poprzednie jest zbiorem bardzo melodyjnej muzyki z pogranicza rocka i metalu. Duch (sic!) tej muzyki jest bliski korzeniom gatunku w latach siedemdziesiątych. Jest tu cała gama nawiązań do Black Sabbath czy też KISS i Van Halen. Nowością są utwory instrumentalne, popis umiejętności nowej Grupy Bezimiennych Ghouli. Oszałamiającą okładkę do „Prequelle” podobnie jak do poprzedniego albumu grupy zaprojektował Polak Zbigniew Bielak. Płyta została wydana w praktycznie każdym możliwym formacie muzycznym, włączając w to kasetę magnetofonową oraz ośmiościeżkowca! Winyle posiadają cztery minimalnie różniące się między sobą okładki, a samych wariantów kolorystycznych jest siedemnaście. Przypadkiem chyba tylko udało mi się zdobyć bodaj najciekawszą wersję. Płyta ma kolor krwistoczerwony z czarnymi plamami, sama zaś okładka jest trójwymiarowa w technice druku soczewkowego. Drukowana koszulka z tekstami piosenek oraz bonusowym siedmiocalowym singlem z coverem Pet Shop Boys „It’s a sin” (!). Wersja ta momentalnie zyskała na wartości rynkowej. Ghost doskonale wie, dla kogo i po co wydaje swoje albumy na winylu. Projekt trudno jest traktować poważnie, satanizm ten jest raczej formą żartu, wyolbrzymienia tego, czym w latach osiemdziesiątych starano się młodzieży metal obrzydzić. Szatan, Antychryst i picie krwi. Jest to więc parodia, ale skonstruowana tak doskonale i w najmniejszych szczegółach, że nie można Ghost wkładać do jednego worka z potworami z Lordi, czy podstarzałymi kawalerami z Tenacious D. Jak drobne są te szczegóły? Kardynał Kopia na premierę płyty w Londynie zajechał zabytkowym Rolls Roycem w towarzystwie dwu mrocznych zakonnic, które mu usługiwały przez całą imprezę.
Na zakończenie chcę wspomnieć o zapowiedzi albumu brytyjskiego indie rockowego War Waves. Recenzowałem ich debiutanckie LP „All That We Lack” i byłem pod sporym wrażeniem klimatu tej muzyki. Grupa wydała pierwszy singiel do nadchodzącego następcy debiutu pt. „Sleep”. Singiel jest niestety tylko w formie kompaktowej, ale zapowiada bardzo ciekawy album, o którym wiem, że ukaże się na winylu, jak i na kasetach. Z pewnością o nim na piszę, ale musimy poczekać do końca roku.
Może w Irlandii znów spadnie śnieg?