Wiosna znów zawitała na Horyzoncie Zdarzeń, dysk akrecyjny porósł świeżym kwieciem… Kosmiczny Bastard z jednej strony poczuł nieziemską moc, jaką Ziemianie zwykli przypisywać bytom absolutnym, z drugiej zaś strony – całe to zielone zamieszanie niepostrzeżenie wyssało z niego wszelką energię niby jakaś wampiryczna czarna dziura czy inna międzygwiezdna vagina dentata... Najprawdopodobniej właśnie owo dramatyczne zderzenie się cząsteczki potencji z równoważną cząsteczką impotencji popchnęło go w kierunku rozważań dotyczących śmierci, a właściwie – nieśmiertelności.
Trzeba wam wiedzieć, że podobnie jak i człowiek, tak i ów niezwykły Kosmozaur jest bytem w pełni śmiertelnym. Po pierwsze, chociaż potrafi egzystować w próżni kosmicznej, da się go zabić w dość konwencjonalny – banalny rzekłbyś – sposób. Jaki dokładnie? Nie powiem, wszakże mam w tym swój życiowy interes, a i do złego nikogo zachęcać nie zamierzam. Po drugie, tak jak większość ziemskich organizmów żywych – za wyjątkiem niektórych gatunków stułbi, meduz oraz jedynej prawdziwej korony stworzenia: homarów – jest on śmiertelny biologicznie, tzn. organizm Bękarta z Kosmosu w naturalny sposób zużywa się, a jego śmierć jest w istocie zaprogramowana i wewnętrznie zdeterminowana. Nie potrzeba ostrza skrytobójcy niczym żmija wyskakującego z mroku historii, ani gromu tudzież dziewięciotonowego odważnika firmy ACME z jasnego nieba – wystarczy poczekać, a po około trzynastu miliardach lat Jaszczur Kosmosu zdechnie sam, nieprzymuszony. Cierpliwość jest najgroźniejszą bronią we wszechświecie! Jednakże nie wyzionie on ducha, albowiem czegoś takiego w ogóle nie posiada. Zresztą, pod tym względem nie jest żadnym tam kuriozum czy innym wyjątkiem. Dajcie spokój – jesteśmy dorośli i wiemy, że duchy nie istnieją!
Z kolei tym, co różnicuje Kosmicznego Bastarda względem większości ludzkiej populacji jest fakt, że docenia on uroki śmiertelności. Z jego punktu widzenia jest ona czymś całkowicie naturalnym, przyjaznym i w sumie pożytecznym… I ja to szanuję. A nawet się z tym zgadzam, gdyż ja to właśnie Kosmiczny Bastard, a Kosmiczny Bastard to właśnie ja, więc dalej zamiast w – przyznacie, dość pretensjonalnej – trzeciej, będę się wyrażał we własnej – pierwszej osobie… Taki myk stylistyczny.
Nigdy nie mogłem zrozumieć, czemu ludzie tak bardzo marzą o życiu wiecznym. Gdy jednak przysiadłem na głazie do cna wyślizganym dupami mędrców i spokojnie się nad tym zastanowiłem, sprawa stała się nieco prostsza. Aczkolwiek nie na tyle, żebym mógł uniknąć pewnych uproszczeń. Otóż każdy organizm żywy dąży do tego, aby zachować atrybut żywości (częstokroć dąży jedynie do przekazania genów, ale nie będziemy zapuszczać się w tę kwestię). Stąd też bierze się powszechna tendencja do unikania sytuacji śmiertelnych. Do tego niezwykle pomocne są dwie właściwości psychofizyczne: doświadczanie bólu oraz lęk, co z kolei czyni całe stworzenie jednym wielkim teatrem udręki, otoczonym wszechoceanem śmierci… Ale nie o tym. Nie tym razem. Na tym etapie świadomość nie jest szczególnie potrzebna. Tak się jednak składa, że ludzie posiadają dostatecznie rozwiniętą świadomość, żeby skonfrontować się z nieuchronnym końcem własnej egzystencji, co stawia ich w sytuacji permanentnego psychicznego lęku i cierpienia. Niestety, dość powszechną obroną przed tego rodzaju dyskomfortem jest wykreowanie istoty na wzór i podobieństwo człowieka, tyle że pozbawionej biologicznych ograniczeń. Istota ta ma ponadto zdolność obdarowywania śmiertelnych swymi atrybutami – jeśli tylko wypełnią pewne, częstokroć dalece absurdalne, nakazy, np. powstrzymają się od konsumpcji kebaba w piątek. Żeby jednak fikcja zbyt łatwo nie okazała się fikcją, nieśmiertelność jest tu gwarantowana z pewnym odroczeniem: w innym świecie i po naturalnym przekroczeniu progu śmierci… Taki myk eschatologiczny.
Nawet jeśli ślepo i naiwnie zgodziłbym się na to wszystko – choć na to, żeby nie zjeść kebaba w piątek, nie ma mojej zgody i nigdy nie będzie! – to i tak pozorną sielankę zmąci myśl zdałoby się oczywista, że przecież nieśmiertelność jest czymś upiornym. Nasze skończone umysły nie są do niej w żaden sposób przystosowane. Wiecznotrwanie musi w efekcie prowadzić do nudy, marazmu, szaleństwa i bezrozumu. I gdzieś w kulturowym przekazie zarysowuje się ta prawda. Najwyraźniej bodajże w filmach traktujących o zombie, horrorach, w których keczup i farba leją się bezwstydnymi hektolitrami. Właśnie zombie – monstrum pozbawione rozumu i rozumu, wciąż głodne; żyjące wbrew śmierci, a złaknione życia tych, co nie umarli ni razu; ciągle dążące, lecz w dążeniu swym pozbawione zmiany i sensu – jest tu idealną metaforą. Codzienny oddech śmierci na naszych karkach nadaje życiu niezbędnej dynamiki. Nie można w nieskończoność siedzieć, jeśli chce się coś zrobić, gdy życie jest skończone. W nieskończonym życiu, owszem, można byłoby bezustannie siedzieć i myśleć: zrobię to jutro.
I tu się naprawdę zaniepokoiłem! No bo, kurczę, może ja właśnie jestem bydlątko nieśmiertelne?! W końcu ciągle tak siedzę i myślę, że jutro coś zrobię. W dodatku co rano czuję się jak jakieś zombie…
Zostawmy jednak moje czcze o brak śmiertelności niepokoje, bo jeszcze parę rzeczy jest do powiedzenia. Między innymi to, że w życiu wiecznym „jutro” oraz wszelkie kategorie czasowe by się nam wzięły i najzwyczajniej rozjebały. Stracilibyśmy narracyjne punkty zaczepienia. Świadomość śmierci to pikuś w porównaniu ze świadomością wieczności, zwłaszcza w sytuacji, gdy przyczepi się do nas jakiś suchy kawalarz i w nieskończoność nawija, i bez końca zadręcza... Śmierć często bywa jedynym wybawieniem od różnych nieprzyjemności tego świata. I tak jak jedynym wyjściem z życia jest śmierć, tak z nieśmiertelności jedynym wyjściem byłoby tylko – zatracenie świadomości. I tu nagle znów wyskakuje…
… ZOMBIE!
Kolejną dalece problematyczną kwestią jest to, jak faktycznie miałoby wyglądać owo życie wieczne. Czy ludzie siedzieliby jako jakieś niematerialne byty na jakiś niematerialnych chmurach? I czy to byłoby w ogóle atrakcyjne w porównaniu ze znanymi nam uciechami cielesności? Czy może jednak zostaliby uwiecznieni w swoich materialnych ciałach na ich przeludnionej Ziemi? Czy w takim razie mogliby się rozmnażać? Czy raczej – kisiliby się we własnym impotentnym sosie? Bo gatunkowość, zdaje się, musiałaby wziąć w łeb. Nieśmiertelność jako boska antykoncepcja? Rozważania te tylko tu położę, zostawiając na żer rzutkim teologom.
W związku z tym wszystkim, jeszcze do niedawna zdecydowanie głosiłem Apoteozę Apoptozy, Pean Anihilacji, Panegiryk Entropii, Dytyramb Eutanazji i Odę do Nicości. Podparłem je sobie faktem, że jednak większość organizmów jest w pełni śmiertelna, że przemiana pokoleń napędza ewolucję, zaś wynikające z niej zmiany (na ogół) umożliwiają lepszą adaptację do rozkapryszonego jak nastolatka środowiska… Naturalnie dalej bałem się śmierci, ale to tylko (a może i – aż) instynktownie. Z kolei świadomie i racjonalnie wiedziałem, że kostucha jest moją rozważną i romantyczną oblubienicą…
I było tak aż do momentu, gdy na ścieżce swej nie napotkałem przystojnego, pełnego charyzmy i dowcipu – homara, który w dodatku okazał się być dżentelmenem nieśmiertelnym biologicznie. On to zasiał pierwsze ziarno zwątpienia. Wysikał spod swego dostojnego monokla wprost na moje insektoidalne oblicze nowinę cudnej uryny, łzę tęczowej nadziei, plemnik radosnego szaleństwa… Następnie nadeszła wiosna, kwitnącym paluchem plącząc mi w zwojach. I niczym Świetlisty Zderzacz Neuronów stała się przyjazną macicą nowego wymiaru – wymiaru wszechatrakcyjnej nieśmiertelności! Pomyślałem, że skoro homar może, meduza może i stułbia może, to może ja też mogę. A może nawet mogę lepiej i bardziej nieśmiertelniej, bo kuloodporniej, wszakże – w swym mniemaniu – sprawniej od całej tej trójcy myślę…
Bo tyle jest książek, których nie zdążę przeczytać. Jeszcze więcej książek zostanie kiedyś napisanych, żebym ich – o ile tylko zdecyduję się na żywot wieczny – z premedytacją nie przeczytał. Tyle w końcu książek, których ja sam nie napiszę. Tyle filmów, które się jeszcze nie nakręciły, ale nakręcić się mogą – zwłaszcza kolejnych części Gwiezdnych Wojen, Jurajskich Światów czy innych tam Bondów, Jamesów Bondów. Tyle jeszcze będzie gier komputerowych, które pozwolą nam bezkarnie wypuścić wszystkie najgorsze instynkty, a praktycznie nie będą różniły się od realności! – Wiem: przesadziłem. To jednak trochę chore. Przepraszam. – Tyle samo fascynujących aplikacji, które pozwolą nam porozmawiać zupełnie tak, jakbyśmy tak o – no po prostu siedzieli obok siebie i najzwyczajniej w świecie sobie rozmawiali. I wreszcie tyle powstanie niezwykłych wynalazków, o których się nie śniło współczesnym Lemom, a których przez skończoność swą miałbym nigdy nie zobaczyć...
Może więc wystarczy mi tych zabawek na całą wieczność?! Może moja pochwała śmiertelności była jedynie racjonalizacją – pozareligijnym, przez co odrobinę dojrzalszym, rozwiązaniem psychicznego dyskomfortu wynikającego ze świadomości śmierci…
Żyć, umrzeć i nie być już nigdy albo nie umrzeć, żyć wiecznie i być już zawsze – oto jest pytanie na miarę Kosmicznego Bastarda! Czasu, by na nie odpowiedzieć i ewentualnie przeformułować cały swój organizm, mam ni mniej, ni więcej jak tylko do śmierci.
Wtem prastary Król Homar pojawia się pośrodku mojego majaku – olbrzymi i złoty, nabrzmiały i natchniony.
– I am the Lobster King! I can do anything! – bezceremonialnie wysikuje mi w twarz.
A następnie…
umiera, ucząc umiaru.