When you're full of fire
What's the object of your desire?
(The Knife)
Kobiety podobno nie potrafią prowadzić. Tak mówił mężczyzna, którego spotkałem na ulicach Wlory w Albanii. On o włosach czarnych jak muszla spoconych od słońca małż na targu. Spodnie prawie markowe. Skóra delikatnie splamiona pierwszymi promieniami, szorstkie dłonie i twarz z bruzdami głębokimi jak połacie księżyca, o których niedawno czytałem w gazecie; czytałem o czołgach i różach, ucieczce do Włoch po święty kawałek chleba, o setce papierosów z przemytu i żonie, co przegląda się właśnie w lustrze. Odpowiadam, że nie wiem, że moja matka bywa szalonym kierowcą, że polskie dziewczęta są ładne. To prawda. Każdy mężczyzna tutaj chce paszport Schengen. Kobietę o blond włosach i niebieskich oczach, anioł istny cud, jaśniewłosa księżna zamknięta w czterech ścianach przy symfoni garów i sztućców.
Upał wlewa się w każdą szczelinę. To miasto jest trochę z przemytu. Nad brzegiem setka przekup ociera się o piasek, popcorn, słonecznik, wyblakłe od słońca kolorowanki, majtki, skarpetki, bezdomnego pana, co prosi o jeszcze, świeże śmierdzące ryby, o które zaciekle walczą mewy. Mewy są tylko świstem; są walką z wieczorną bryzą, przypływem i odpływem ciepła, który przynosi morze. Jeden rybak opowie mi potem o tym, jak prowadziły go kiedyś ku brzegom, gdy zgubił się na morzu. Przechadzam się. Ktoś wciska mi skarpetki, dżivenszi dolcze gabana kelwin klajn świat na wyciągnięcie ręki. Gdzieś coś nuci. Przyglądam się wielkim kufrom z rybami. Ja z gór, ja z gór. Czuję smród morza. Jego zapach zamyka się w kroplach tłustych i zimnych, jak tuńczyk uwieziony w puszce. I koty. Ten jeden bez oka, w młodości przeżył starcie z kogutem.
Idę główną aleją miasta. Chodnik dziurawy jak szwajcarski ser nie dziwi. To ulubiony kierunek Albańczyków w pogoni za pieniądzem. To kraj tradycji. Latem zaczyna się okres odwiedzin. Rodziny (mężczyźni z mężczyznami, gdzieś czasem córka) wdzięcznie przechadzają się tam i z powrotem. Lato jest wyjątkowe. Szwajcaria Albanii zjeżdża w autach, których zazdroszczą wszystkie zachodnie portale plotkarskie. Auta brane w leasing lub z wypożyczalni. Cały ten pochód, przypominający dziwny rodzaj protestu, przyodziany w czarno-czerwone flagi, z wijącym się orłem o dwóch głowach, co potyka się o barykadę. Wolność. Dzieci uśmiechnięte z łuskami słonecznika paradują jak za dobrych starych czasów w czerwonych kubraczkach. Gwiazd jeszcze nie ma. Ich ojcowie, dumni ze swoich pociech, wymieniają się spojrzeniem z innymi mężczyznami o równie dobrze skrojonych koszulach.
Pamiętacie słodkie lata dziewięćdziesiąte? Gumy za dziesięć groszy? Przykrótkie koszulki i szorty? To pięćset złotych na rękę, ósemkę dzieci i dwadzieścia pań w kolejce po nowe rajstopy. Wrzeszczenia w telewizji o wyższości UEropy nad Europą, tej, co nie paraduje w stringach i nie pamięta ze szkół durnych informacji – jak stolice niesitniejących już krajów i definicję wolomularstwa. Dwie panie z mistycznego różańcowego kółka, co pukają od drzwi do drzwi z szeregiem pytań o Boga i sposobie gotowania kalafiora. I nasi ojcowie w polo z rozpruwającym się guzikiem; wdzięcznie wylewa się brzuch. Ich blade marzenia o autach i BMW. To, co niedoścignione, niemiecka perfekcja, Ordnung muss sein w białych kozaczkach i tlenionych blond włosach w paradzie (nie)równości do UEropy, lepszej, cenniejszej, ładniejszej, o historii długiej i pięknej, że nie starczyłoby słów i epopeji. W tych BMW, w których dzieci wymiotowały, gdy ojciec zabierał nad orient morza. W tych BMW, w których żony przeglądały się w lusterkach, poprawiając rażąco różowe usta. W tych BMW, w których co niedzielę do kościoła zabierało się najnowsze konfekcje mody i odciski od butów. Modlitewne glamour i dzieci do komunii. Boże jedyny daj.
Bóg nie dał. Muezin z centrum nawołuje do meczetu. Ne klęczkach człowiek wziąłby kredyt. Tu, gdzie słońce wschodzi trochę inaczej, potyka się o wysokie góry i wylewa się do morza, nad Albańską Riwierą, jednak jest inaczej. Przaśne mercedesy, w zdobieniach flag, w konfetti śmieci wypływających z morza, bloków i śmietników w trójcach ułożonych przy głównych, wdzięcznie niczym damy z obrazów Kirchnera. Mężczyźni, którzy w podcieniach w samym centrum chowają krowy i kury, mają dziś swoje święto. Pędzą sto dwadzieścia na godzinę. W sobotę, gdy żony, córki i dziewczęta, zostaną wypuszczone jak kwoki po dokładnym odmierzeniu objętości jaj, udają się na grzędę. Grzędę zwaną pożądaniem, aleją Sadika Zotaja.
Ci mężczyźni, ubrani w wyświechtane koszule, przestaną patrzeć się na siebie. Łuski słonecznika wypadną z rąk. Ci właśnie mężczyźni będą łuskać kuse spódniczki, dekolty o wszystkich wzorach i brać, brać, brać kredyt, by spłacić go we frankach po powrocie. I pędzić sto dwadzieścia na godzinę. Na rusztach pieką się tłuste tuńczyki. Rybko, jesteś dziś moim (po)żądaniem. Potem posprzątaj.