W pierwszych dniach sierpnia, na zaproszenie mojego czeskiego przyjaciela, który jest scenografem, pojechaliśmy z żoną na do Krumlova na premierę opery „Turandot”, do której przyjaciel przygotował scenografię. Premiera miała mieć miejsce na krumlovskiej, obrotowej widowni dla 600 widzów. Złaknieni byliśmy zatem wrażeń i doznań. Oto mój wybiórczy i selektywny raport z tygodniowej wyprawy do Czech.
Pierwszą noc spędziliśmy we dwójkę w siedmioosobowym, pustym pokoju w Buly Arena, w hotelu przy Hokejowym Młodzieżowym Centrum w Kravare. Na kolacji przy sąsiednim stoliku siedziało siedmiu motocyklistów z Łotwy. Rozmawiali w języku łotewskim i rosyjskim. Czterech z nich miało na sobie czarne koszulki z faszystowską gapą na plecach.
Następnego dnia byliśmy już w Krumlovie. Córa, która internetowo rezerwowała nam hotel, zaordynowała żonie masaż i jacuzzi. Masaż żonie robiła Tajka. Ja chodząc po pakunki do samochodu parokrotnie mijałem kebab pewnego Turka. Kiedy szliśmy do teatru nie mogliśmy wyjść z podziwu wobec ilości grup turystów z Chin i z Japonii.
Opera okazała się całkiem udana. W tytułowej roli wystąpiła Rosjanka żydowskiego pochodzenia, mieszkająca obecnie w Stanach Zjednoczonych. Partnerował jej Włoch. W spektaklu brała również udział śpiewaczka z Węgier.
Kolejnego dnia przy hotelowym śniadaniu oplotkowywaliśmy premierę z mieszkającymi w naszym hotelu Słowakami, którzy – jak się okazało – również byli na spektaklu.
Wieczorem byliśmy w Czeskich Budziejowicach. Tam, w sklepie prowadzonym przez Wietnamczyka, kupiłem Fernet Stock, a wieczorem spotkaliśmy się z moim czeskim przyjacielem scenografem i jego żoną Polką - moją byłą studentką z Akademii Teatralnej w Białymstoku. Na zakończenie dnia zatrzymaliśmy się na chwilę w piwiarni, gdzie obok nas siedziało czterech Arabów.
Przy hotelowym śniadaniu następnego dnia obserwowaliśmy hinduską rodzinę – męża siedzącego przy stole z dwoma synami i głośno łajaną przez niego żonę, siedzącą samotnie przy osobnym stoliku.
Podczas wycieczki na zamek w Hluboka nad Wełtawą widzieliśmy osiem roześmianych Koreanek fotografujących się w swoich strojach ludowych na tle neobarokowego, czeskiego zamku. Fotografowali się też Niemcy, Rosjanie, Polacy i inne nierozpoznane przez nas nacje. Na zamku fotografowała się też skośnooka para nowożeńców, ubrana w europejskie stroje ślubne. Klamki do potężnych zamkowych wrót miały formę z motywem z herbu Schwarzenbergów – kruka wbijającego swój dziób głęboko w czoło sumiastego Turka. Właścicielem zamku był przez jakiś czas hiszpański generał, który dostał go za zasługi od Cesarza Ferdynanda II-ego. Schwarzenbergowie odkupili zamek od syna generała w 1661r. Utracili go w 1939 roku. Kolację w Czeskich Budziejowicach serwowała nam Ukrainka.
Następnego dnia dotarliśmy do Trzebonia. Chcieliśmy zwiedzić pałac, poznać miasto i posmakować słynnego trzebońskiego karpia. Po przyjeździe, przez pół godziny, razem z pewnym Francuzem i Duńczykiem, próbowałem rozgryźć zasady działania parkomatu, który okazał się zepsuty. Zepsuty parkomat do tego stopnia nas połączył, że w hotelowej restauracji wieczorem piliśmy razem piwo i gaworzyliśmy. Na koniec dnia zamieniłem kilka zdań z kolejnym hotelowym gościem „Białego Konika” – urodzonym w Austrii młodym Nigeryjczykiem.
Potem było Brno i nocleg w „Domu Czterech Idiotów”, w kamienicy przy rynku, wybudowanej w 1902 roku przez bogate rodziny żydowskie. Cztery trzymetrowe posągi herosów z wykrzywionymi ze zmęczenia twarzach podtrzymują tam elementy frontonu kamienicy. Przewodnik poinformował nas, że Czterej Idioci podtrzymują dom, który i tak sam stoi. Kamienicę wybudowanej dla żydowskiej fundacji Gestbauera, zaprojektował urodzony w Pernambuco w Brazylii niemiecki architekt Germano Wanderley. Projekty rzeźb opracował Richard Luksche z Austrii, a wykonał Johann Eduard Tomola, niemiecki rzeźbiarz mieszkający w Brnie. Oficjalna nazwa domu to „Dom czterech herosów”.
Rozmawialiśmy o tym przy gulaszu, ale rozmowę naszą zakłócały krzyki dziesięcioosobowej grupy Amerykanów z jednej strony i sześcioosobowej, równie głośnej, grupy Niemców z drugiej. Idąc do hotelu minęliśmy grupę Romów. A potem już tylko jacuzzi stojące w naszej sypialni z ogromnym telewizorem i sen.
Następnego dnia zamek Szpilberk, a tu – Rosjanie oraz Niemcy. W 1645 r. przez cztery miesiące twierdzę nieskutecznie oblegali Szwedzi. Podczas II wojny światowej w kazamatach zamku była katownia gestapo.
Ostatniego dnia nocleg nieopodal Czeskiego Cieszyna. Ale wcześniej byliśmy umówieni w polskim Cieszynie na spotkanie z panią redaktor „Zwrotu”. Po spotkaniu wróciliśmy do hotelu w Czechach. Spaliśmy w zajeździe „Nad Piwiarnią”. Jego właścicielem jest Polak, którego ojciec pochodził z Chorzowa.
Ostatniego dnia naszej podróży do Czech w Czeskim Cieszynie kupiliśmy mołdawskie wino u Czeszki, drobne prezenty u Wietnamki oraz Absynt u Egipcjanina. W polskim Cieszynie wypiliśmy poranną, wściekle mocną kawę, którą zaserwowało nam ormiańskie małżeństwo.
Wjechaliśmy do Polski. W drodze powrotnej rozmawialiśmy o nacjonalizmach. My – nasza mała, dwuosobowa obrotowa widownia, spoglądająca na tę większą – światową, też obrotową.
Po powrocie do Polski czytałem jakiś artykuł o Czechach, a w nim natknąłem się na informację, że 25% populacji czeskiego średniowiecznego Krumlova stanowią Chińczycy. Światowa obrotowa widownia kręci się coraz szybciej.
Wrzesień 2019 r.
Felieton w pierwszej kolejności ukazał się w miesięczniku polskiej mniejszości na Zaolziu „Zwrot” – wydawanym przez Polski Związek Kulturalno-Oświatowy. Siedzibą redakcji i wydawnictwa jest Czeski Cieszyn. Obecnym redaktorem naczelnym jest Halina Szczotka.