Zawsze, a przynajmniej od jakiegoś czasu dławiła mnie w duszę egzaltacja felietonów, nie mogłam i nie mogłam jej połknąć. Połknąć na tyle, aby samej zabrać się za napisanie takiego artystycznego artykułu. Niepokoiło mnie w felietonach to, że koniecznie musi mi się coś na początku przydarzyć. Spaść na głowę kawałek sufitu albo powinnam zobaczyć latem babę w futrze. Ja nie wierzę, że baba w futrze była na początku. Raczej na początku było cokolwiek.
Czy mogę zatem zacząć ten felieton od długopisu? Mogłabym od klocka, ale denerwuje mnie to, że klocek mogłoby połknąć małe dziecko. A koło długopisu nie kręci się żadne, nacechowane symbolicznie potencjalnością (a więc nie wiadomo, co jeszcze przyszłoby mu do głowy, a ja chcę mieć na razie spokój) dziecko.
Długopis stoi na biurku w pudełku obok innych długopisów i podoba mi się w nim to, że właściwie nikt oprócz mnie jeszcze go nie zauważył. Napisałam, że stoi, co może zalatuje z jego strony jakąś nieuzasadnioną aspiracją antropomorficzną, a jednak bardziej stoi (bo pionowo) niż leży, lecz warto dodać, że swoją wyprostowaną pozycję zawdzięcza podtrzymującemu go kubkowi, a nie własnej inicjatywie, i czy to nie jest podobne do takiej piosenkarki, która chcąc stworzyć ambitną piosenkę, zatrudniła orkiestrę?
Długopis jest koloru seledynowego. Chyba dlatego, że jako kolor niedookreślony (ani zielony, ani szary, wręcz zmieszany) nasuwa możliwości interpretacyjne natury nie tylko artystycznej, ale i etnologiczno-antropologicznej, tak ważnej w dalszej części artykułu.
Jest więc ten kolor seledynowy niedookreślony, nie tylko nim Witold Gombrowicz zażenowany pomysłem swojej ciotki, aby zostać o ile nie lekarzem, to chociażby koniarzem (ale żeby było wiadomo), lecz patrząc na strukturę seledynowego, ma on status stanu pośredniego – pomiędzy dwoma kolorami.
Antropologia kulturowa poświęca stanom pośrednim wiele uwagi, bo jako nauka zajmująca się naturą człowieka zauważa, że wszelkie granice są dla człowieka intrygujące. Bardzo miło i wygodnie jest być jedną nogą jeszcze tu, a drugą już tam.
(Co najmniej dlatego, że najcudowniej jest tam, gdzie nas nie ma).
Pomiędzy – to dobre miejsce dla niezdecydowanych. Dla mieszkańców Warszawy, na weekend powracających jednak do rodzinnego Kowalewa, aby w poniedziałek znowu zatracić się w wyzwalającym chaosie kafejek oferujących śniadanie wegańskie, wysokobiałkowe, frutariańskie, francuskie, włoskie, a nawet bretariańskie – składające się z samego światła. Kto warszawiakowi zabroni? Kto zabroni postmoderniście kupującemu grzejnik-rzeźbę?
Chyba tylko Krzysztof Karoń ogłaszający koniec relatywistycznej cywilizacji i szukający w tym wszystkim diabła. Bo właśnie pomiędzy dniem a nocą, dokładnie o 24:00 karoca zamienia się w dynię, nie będąc już karocą, ale nie będąc jeszcze dynią, więc czym będąc? Niczym, a nawet demonem.
Całe szczęście, że w granicznych nieoczywistościach kocha się Olga Tokarczuk, ścieląc drogę anty-demagogii i niejednowymiarowym wyzwoleniom. I jak każdy z krwi i kości artysta, buntując się przeciwko formie, umożliwia przechytrzenie linearnej historii, w którą to z kolei wyrwę w czasie i ucieczkę w wieczne teraz uwierzył Mircea Eliade.
I bardzo dobrze, bo ja nigdy nie wierzyłam, że 2 + 2 zawsze wychodzi 4. Świetnie mnie ta intuicja prowadziła, bo pewnego dnia dowiedziałam się, że w arytmetyce modularnej 2 + 2 = 0, i pomyślałam: to jest to.
Być może dlatego w 2021 roku zaczęłam drukować koszulki ze swoimi zdaniami. Aby wypromować poezję. Aby ludzie zaczęli myśleć. To znaczy teraz też myślą. Tylko, że do połowy. Chociaż niektórzy myślą do końca. Ale są takie dziedziny nauki, które myślą do początku. Na przykład etnologia.