Męczy mnie stałe kreślenie negatywnych scenariuszy i chroniczne psioczenie, postaram się więc wysnuć receptę, choć prędzej wskazówki, jak ratować i jak tworzyć kulturę, by odroczyć apokaliptyczne wizje. Przede wszystkim czytajmy, oglądajmy i słuchajmy przeszłych geniuszy. Ludzi, którzy swoimi dziełami wybudowali własny pomnik. Należy szukać we współczesnych twórcach echa tych większych od nich, ale podsycane nowymi płomieniami. Tym sposobem rozprzestrzeni się ognisko twórców, którzy może już i nie przeżywają tego, co ci kiedyś, ale potrafią tworzyć światy, w których odnajdą się tylko osoby chętne obcowania z kulturą.
„Tak działa prosta elektryczno-mechaniczna stukawka pukawka, tak działa kapacitrum wieśniowe, tak działa pimbdziałula dyfuzyjna, tak działa elektrokapuściocha, tak działa koziówka stalowa, tak działa agrafka i inne okropnie złożone wynalazki. A jak działa Jamniczek?”.
Julian Antonisz słynął z niekonwencjonalnych metod realizacji filmowych, lecz gdyby przeczytał, w jaki sposób wskrzesiłem jego Jamniczka, opuściłby trumnę, nabił mi tytoń do ucha i zakopcił porządnie, żebym nigdy więcej nie brał się za słowa. Nie chciałbym tu umniejszać nieszczelnej garści ludzi walczących o popularyzację dzieł wnoszących cokolwiek wartościowego do życia, jednak w znaczącej większości współcześni odbiorcy to właśnie Jamniczki. Dlaczego?
Najpierw należy sprecyzować definicję kultury, na którą dalej będę narzekać i szukać rozwiązań, aby było lepiej. Skupię się na tej symbolicznej, czyli sferze literackiej, filozoficznej obyczajowej, sztuki itp. W tej kwestii Jamniczek nie jest zbyt wymagający. Współczesny odbiorca tutaj także nie należy do skomplikowanych. Dla zobrazowania problemu posłużę się porównaniem do branży gastronomicznej. Może i zadziwiające, ale niewątpliwie w punkt. Niegdyś kultura była równa prestiżowej restauracji z artystycznym wystrojem i wykwintnymi posiłkami. Klienci wywodzili się z wyższych sfer i przychodzili już z samego rana, by rozpocząć dzień od czarnej kawy, a niekiedy i 100 gramów dobrze zamrożonej substancji. Siedzieli tam jednak do późnej nocy stołując się, alkoholizując po stokroć, a przede wszystkim rozmawiając i ciesząc się towarzystwem sobie podobnych. Co prawda, niewiele więcej mieli w życiu do roboty, ale ważna jest tutaj ta cała otoczka, obecnie niemalże zapomniana. Do restauracji szło się w celach kontaktowych, a zaspokojenie głodu było wyłącznie przyjemnym dodatkiem. Posiłek oczywiście funkcjonuje jako finalny odbiór dzieła, a kwestie towarzyskie jako przemyślenia i wszystko to, co powinien odczuwać człowiek podczas obcowania z kulturą i jeszcze długo, długo później.
Obecnie dominują kulturalne bary szybkiej obsługi, gdzie zachodzi jedynie interakcja zamów–odbierz. Dzieło ma spełniać jedną z dwóch funkcji: albo szokować odbiorcę, albo go bawić, a już najlepiej i jedno, i drugie. Szok jest tą szerszą grupą, gdyż mieści się tu przerażenie, ekscytacja, a coraz częściej podnieceni – nie to podniosłe, znane z wiersza „Gdy w twoich ustach” Staffa, lecz to proste, zupełnie dosłowne.
Przesadzam? Chciałbym, niestety rzeczywistość jest druzgocąca. Przyjrzyjmy się twórczości jednego z popularnych pisarzy, który sukcesywnie publikuje swoje dzieła w mediach społecznościowych i jest autorem popularnej książki wystylizowanej na zbiór myśli. Musiałem własnym oczom przygotować kąpiel i obmyć je z grzechu, gdy przeczytałem jedną ze stron debiutu samozwańczego, drugiego Bukowskiego:
„–Boisz się samotności?
–Tej kurwy boję się najbardziej”
„Karne zadanie” Kafki to przy tym dziennik wymoczka. Toż to prawdziwy manifest rozpoczynający nową epokę: epokę d e b i l i z m u. Oczywiście zastosowałem tutaj drwinę i ironię, które mają podobny cel, co te w dziełach Gombrowicza, czyli śmiech przez łzy. Kafka zamknąłby się w pokoju bez klamek, gdyby ktoś podsunął mu egzemplarz właśnie omawianego dzieła. Nie wątpię, że wywołałem kilka żywych reakcji, tragikomiczna karuzela kręci się nadal. Powyższe przemyślenie, urywek dialogu czy cokolwiek, co autor przedstawił szerszej publiczności, zebrało dwa i pół tysiąca polubień. Oznacza to, że dwa i pół tysiąca osób uznało post za warty pozytywnej reakcji. Książka sprzedaje się wyśmienicie, ludzie publikują zdjęcia z cytatami pokroju: „Jedyna toksyczna relacja, którą akceptują, to My Chemical Romance”.
Drogi Julianie, czy mógłbyś się odrobinę przesunąć? Położę się obok, byle mnie ktoś szybko zakopał.
Rollercoaster żenady dopiero się rozpędza. Czas na kobietę sukcesu, której książki prędko zapewniły status milionerki, a ona sama bryluje na salonach. O ile wcześniej zdecydowałem się na pozostawienie autora anonimowym, żeby przypadkiem nie zmotywować odbiorcy do przekierowania swojej uwagi na jego twórczość (zresztą, gdybym miał sugerować się jego podpisem, to zapewne byłby mi wdzięczny), o tyle postać pani Lipińskiej jest powszechnie znana i każdy, choćby heroicznie się wzbraniał, musiał słyszeć o niej choć kilka słów. „365 dni” to arcydzieło dla kobiet, które wszelkie życiowe osiągnięcia zawdzięczają mężowi, a ten z kolei pozostawia wiele do życzenia. Oddana żona co jakiś czas pragnie fantazjować o przystojnych mężczyznach, ale nie ma zbyt wielu możliwości do oglądania niektórych pragnień, ponieważ mąż ma dostęp do pilota, a w telefonie boi się wyszukać swoich erotycznych ciekawości, ponieważ partner krzyczał, że to tylko przysporzy wirusów. Co prawda on może oglądać, bo „wie jak”, ale kobiecie pozostaje… no właśnie, co pozostaje? „365 dni” czytane przy świetle nocnej lampki i wyobrażenie, że obok niej leży przystojny Włoch, a nie spocony świniopas.
Jak rozpoczyna się ten słodki bestseller? Sceną, w której mężczyzna gwałci kobietę zmuszając ją do miłości francuskiej. Autorka twierdzi, że to forma perwersyjnej zabawy z nieznajomą. Chyba pominąłem jakąś ewolucyjną patologię, gdzie przyciskanie kobiecej twarzy do rozporka jest traktowane jako rozrywka. Literacki język Lipińskiej także kuleje, co wytknął jej kiedyś Wojewódzki. W swoim programie dziennikarz zarzuca autorce nieudolność kwiecistego wysławiania. Policzył, że w jej debiucie użyła słowa „kutas” 126 razy. Lipińska skontrowała atak mówiąc, że posługiwała się formą użytkową, a całość chciała utrzymać w stylu codziennym, możliwym do „wydarzenia się”. Rozumiem, że gwałty na kobietach to rzecz zupełnie normalna i jeśli dobrze się rozejrzę, to na co dzień zobaczę kilka niechcianych stosunków oralnych w pociągu, kawiarni czy za garażami.
Większość współczesnych dzieł wygląda podobnie. Autorzy oferują nam swoją twórczość jako kulturalne usługi rimmingowe. Poniekąd przyjemne i dalekie od mózgu. Najdroższy Jamniczku, psino serdeczna. Pragnę przeprosić za porównanie Cię do czytelników takich dzieł, jak te wyżej przedstawione. Ty masz kiszki w środkowej części ciała, oni mają wióry w głowie.
Męczy mnie stałe kreślenie negatywnych scenariuszy i chroniczne psioczenie, postaram się więc wysnuć receptę, choć prędzej wskazówki, jak ratować i jak tworzyć kulturę, by odroczyć apokaliptyczne wizje. Przede wszystkim czytajmy, oglądajmy i słuchajmy przeszłych geniuszy. Ludzi, którzy swoimi dziełami wybudowali własny pomnik. Należy szukać we współczesnych twórcach echa tych większych od nich, ale podsycane nowymi płomieniami. Tym sposobem rozprzestrzeni się ognisko twórców, którzy może już i nie przeżywają tego, co ci kiedyś, ale potrafią tworzyć światy, w których odnajdą się tylko osoby chętne obcowania z kulturą. Wspierajmy artystów dobrych, w końcu każde krzepiące słowo zostaje zapamiętane. Bawmy się formą i wbijajmy do każdego napotkanego łba, że kultura jest nam niezbędna.
A później? Później będzie już tylko lepiej. Po zaklejeniu nieszczelnej wazy, w której zbiera się całą ta kultura, przyjdzie pora na dosypywanie ciężaru. Naczynie jest wadliwe, ale bezdenne, tak więc po naprawie przyjdzie pora na wartościową twórczość, a tam będzie ciągle mało. Ten zbiór musi pozostać niezależny, pielęgnowany sam przez się i dopieszczany tak, by każdy mógł to widzieć, ale nikt, poza pojedynczym twórcą lub grupą fanatyków, do których należy dzieło, nie mógł w nie ingerować.
Bukowski mówił, żebyś nie pisał, jeśli słowa same się z ciebie nie wyrywają. Cytat można uogólnić i przedstawić jako wskazówkę dla wszystkich, którzy chcą swoją twórczością jakkolwiek wzbogacić odbiorcę. Chapeau bas wszystkim walczącym o wartościowe dzieła, a sól do herbaty dla oszołomów stołujących się w kulturalnych barach szybkiej obsługi.