Kiedy rozbłysła miejska iluminacja, na nocne planty weszło dwóch mężczyzn. Pierwszy z nich o posturze olbrzyma w naciągniętym na szerokie ramiona niebieskim dresie i znacznie przekroczoną pięćdziesiątką. Drugi niski, zgarbiony, owinięty burą, drelichową kurtką, w drucianych okularach, w wieku trudnym do ustalenia, lecz noszącym ślady niejednego świństwa. Tym pierwszym był Eugeniusz Krzysztof, burmistrz miasta, honorowy patron wielu imprez dobroczynnych, założyciel towarzystwa ochrony przyrody, patron deweloperów, mentor młodzieży i laureat medalu dla najbardziej zasłużonego. Towarzyszył mu Igor Zglik, redaktor naczelny gazety codziennej, od osiemnastu lat na tym stanowisku.
Mężczyźni minęli rozkopaną ulicę i znaleźli się w miejscu, gdzie jeszcze przed godziną rósł pięciusetmetrowy szpaler stuletnich lip. Teraz na otwartej przestrzeni wystawały z ziemi urąbane kilkucentymetrowe kikuty pni. Choć zbliżała się północ, niebo jaśniało od blasku ledowych świateł zamontowanych na słupach okalających planty. Było tak cicho, jakby nagle całe miasto opustoszało i w jednej chwili przestało oddychać.
Minęli porozrzucane gałęzie i zatrzymali się przy naczepie wypełnionej balami świeżo ściętych lip.
–Wreszcie to miasto dostanie oddechu – burmistrz z zadowoleniem klepnął się w uda.
– Czysto - obejrzał się za siebie redaktor i skulił ramiona, pocierając jednocześnie dłonie.
– Po co było puszczać te artykuły o wycince? Jeszcze tych od przykuwania się łańcuchami tu brakowało. Jak chciałeś to odkręcić? – zapytał z naganą w głosie Krzysztof. Uśmiechnął się przy tym, podnosząc lewy kącik ust i mrużąc oko. Wziął głębszy oddech i Zglik zrozumiał, że za chwilę będzie musiał wysłuchać reprymendy za niesubordynację. Usłyszy historię ich znajomości, dalej Krzysztof wypunktuje korzyści, z których Zglik wciąż czerpie i doda do nich listę matactw, które od lat kolekcjonuje. Redaktor nie pomylił się, Krzysztof bez szczególnej dbałości o styl wypowiedzi zaczął połajankę.
– Ty wiesz, co to jest upełnomocnienie burmistrza? Że może wszystko, wybudować drogę przez cmentarz też! – wrzasnął Krzysztof.
W tym samym momencie nad pagórkiem, przed którym stali, zaczął nagle unosić się dym. Pojawił się nie wiadomo skąd i nie wyglądał jak zwiastun pożaru. Gęstniał, czerniał i samoistnie formował się w kształt. Najpierw kota, potem ptaka, na końcu, gdy przypominał już człowieka, zniknął. Krzysztof przerwał, spojrzał na Zglika, który jedną dłonią zasłaniał usta, hamując atak kaszlu, drugą bezwiednie machał w powietrzu, jakby oganiał się od roju muszek.
Krzysztof chciał kontynuować wywód, gdy na szczycie pagórka zobaczył Młodzieńca. Był wysoki, niemal tyczkowaty, włosy miał ni to rozczochrane, ni nastroszone, szare, w świetle pobłyskiwały pasma błękitu i brudnego różu.
- Nie my pierwsi wymyśliliśmy, że życie musi dominować nad tym, co już martwe – ciągnął dalej Krzysztof.
– Skoro obywatel ma prawo do samochodu, to musi mieć i prawo do drogi, którą będzie się poruszał. Wszystko u nas będzie chodzić jak w zegarku, jak w Szwajcarii.
– Pozwolę sobie zauważyć, że Szwajcaria nie jest tu właściwym punktem odniesienia, tam nikt nie rżnie stuletnich drzew – odezwał się Młodzieniec. – I niech pan nie będzie taki skromny, po co panu taki muzealny wzorzec. Proszę sobie nie żałować, z rozmachem planować.
Po tych słowach ukłonił się im i klasnął w dłonie.
„Ki czort?” pomyślał Zglik i odsunął się delikatnie od burmistrza.
– Ma pan absolutną słuszność, że martwe musi ustępować żywemu – dodał Młodzieniec i klasnął w dłonie po raz drugi.
Po chwili z nieba zaczęły spadać martwe sójki. Najpierw jedna, potem druga, trzecia upadła pod nogi redaktora.
Zglik zamknął oczy, nie odwracając się, zrobił krok w tył, potem drugi, trzeci i miarowo przesuwał się ku rozkopanej drodze.
„Co to za przedstawienie? Jak on tu wszedł?” Przemknęło przez głowę burmistrza. „Zapytam, kto on?”, zdążył pomyśleć, gdy Młodzieniec ukłonił się mu ponownie, przykucnął, podniósł z ziemi martwą sójkę, wykręcił nią młynek, podrzucił, klasnął i ptak rozpłynął się w powietrzu. Krzysztof patrzył na ten trik z niedowierzaniem, mrugał nerwowo oczami i wypatrywał na nocnym niebie sójki. Jednak nad jego głową zamiast niej zawirowały drobinki szaroróżowego oraz niebieskiego puchu. Już chciał zwymyślać Młodzieńca, wyciągnąć telefon i wezwać straż miejską, jednak w tej samej chwili ziemia pod jego stopami zaczęła parować, a drobinki puchu przyklejać do dresu. Jednocześnie pod wpływem jakiejś nieznanej siły pękła guma podtrzymująca spodnie i nogawki zsunęły się mu na stopy. W butach poczuł ukłucia i łaskotanie setek robaków. Nabrał powietrza, by wezwać pomoc. Jednak tylko charczał i krztusił się na przemian. Zamknął usta, chrząknął i splunął. Szara wydzielina, zamiast wylądować na ziemi, zaczęła unosić się w powietrzu i zamieniła się w dwie nocne ćmy. Twarz mu poczerwieniała, wzrokiem szukał redaktora. Widział wirujące jasne punkty, które zataczały koła i pędziły wprost na niego. Pomyślał, że to kolejna sztuczka, jakaś halucynacja.
Nie mógł wiedzieć, że to źle przymocowane bele świeżo ściętych lip zsuwają się właśnie z naczepy.