„Na wojnie nie ma nagrody za drugie miejsce”
/Omar Bradley/
Jaka jest dziś teatralna Polska? Czy medialne przekazy o bitwach nowych dyrektorów z zespołami, agresywnych demonstracjach narodowych bojówek przed spektaklami i zakręcaniu kurka z kasą mają wiele wspólnego z tym, co dzieje się na scenach? Powtórki z takich awantur i batalii znanych z Wrocławia, Bydgoszczy czy Krakowa lub kolejnych szarpanin w Teatrze im. Wilama Horzycy sprzed dwóch lat uniknięto na szczęście w Toruniu, przy czym chwilowo odetchnął jego zespół, ale w czasie trwania 4. edycji Festiwalu Debiutantów „Pierwszy Kontakt” nikt o tym jeszcze nie wiedziałi. W związku z tym toruńska publiczność Festiwalu, pozostając przez tydzień w lekkim napięciu spowodowanym oczekiwaniem na wynik dyrektorskiego konkursu, mogła obejrzeć spory wycinek teatralnej Polski, jak się okazało – również silnie osadzonej na bojowym szlaku. W jakich „walecznych” tekstach pięć debiutujących reżyserek i jeden reżyser odnalazło impuls do swych pierwszych realizacji scenicznych, i jakie role w swych przedstawieniach powierzyli aż 26 debiutantom doświadczeni już realizatorzy, można było zobaczyć w Toruniu od 20 do 26 maja 2017 roku.
Wojenne show, płacz i bitwy w piaskownicy
Równorzędne nagrody za najlepsze debiuty reżyserskie jury „Pierwszego Kontaktu” (Juliusz Chrząstowski, Adam Orzechowski i Jacek Wakar) przyznało Jakubowi Skrzywankowi za spektakl „Cynkowi chłopcy” zrealizowany w Teatrze Dramatycznym im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu i Annie Karasińskiej za reżyserię swoistej impresji scenicznej „Ewelina płacze” z TR Warszawa. To realizacje znajdujące się na skrajnych antypodach wykorzystania chwytów reżyserskich: skoro Jakub Skrzywanek kugluje wręcz w „Cynkowych chłopcach” niejako konwencjami WOJNY, pokoju i festiwali żołnierskich (ale czyni to w pełni świadomie i wręcz ryzykancko, nie tracąc przy tym antywojennego przesłania), to Anna Karsińska skromnie, acz niezwykle nowatorsko, opowiada o „walkach” wewnętrznych aktorów. Jury doceniło jej głośny już projekt obnażający kłamstwa teatru przez odarcie go z blichtru oraz świeżą, ale zarazem subtelną z niego kpinę, wyróżniając także debiutantkę, Ewelinę Pankowską, z werwą grającą w tym spektaklu tytułową wolontariuszkę. Podczas gdy komediowy zamysł Anny Karasińskiej ogląda się lekko (to jedyny komiczny spektakl na Festiwalu), to widz oglądający przedstawienie Skrzywanka „Cynkowi chłopcy” – może poczuć się nieco zdezorientowanym. A to doborem piosenek w ich rewiowych wręcz czy też zbyt „gęstą” scenografią (Marcin Chlanda) lub maksymalnie skrajnymi wyliczankami w stylu: „AK – WaffenSS – vietcong”… Konsternacja staje się tym większa, im bardziej zdamy sobie sprawę, że spektakl oparto na przejmującym reportażu noblistki, Swietłany Aleksijewicz, o tym samym tytule. Stąd zostajemy po nim w pewnym zmieszaniu, by w rezultacie, patrząc na zuchwale groteskową realizację Jakuba Skrzywanka, jedynie cmoknąć…, ale bez wpadania w zachwyt.
Jury nie zauważyło niestety reżyserskiego debiutu Jewgeniji Baginskiej z Sankt-Petersburga, rezydentki Teatru im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie, która niezwykle „soczyście” zrealizowała z tamtejszym zespołem „Piaskownicę” Michała Walczaka. Nad całością; każdym gestem i sytuacją, wszystkimi postaciami, czuć było założenie i wskazówki reżyserki, obojętnie czy był to tańczący hołubce debiutant, Jan Niemczyk, czy „wampiryczna” debiutantka, Kamila Banasiak, w … worku na zwłoki. Tutaj wszystkie chwyty reżyserskie: formujące ciągi powtórzeń między dwojgiem bohaterów i ich scenicznych dublerów, wszelkich dźwięków i wreszcie fantastycznie infernalna scenografia (Ilszat Wildanow), wzięta jakby z serialu „Twin Peaks” Davida Lyncha, mieszczą się w bardzo oryginalnym zamierzeniu inscenizacyjnym. Może trochę za długim, ale na pewno pozostającym w pamięci.
W dobie zagrożenia
Główną nagrodę aktorską jury przyznało Annie Antoniewicz za rolę Snajperki w spektaklu „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” z Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Dobrze, że to niezwykle mocne przedstawienie w reżyserii debiutantki, Elżbiety Depty, na „Pierwszym Kontakcie” zagrano dwukrotnie, dla większej liczby widzów, bowiem zdecydowanie mocniej niż „Cynkowi chłopcy” zeelektryzowało publiczność – i to już przed jego rozpoczęciem! Oto w foyer Sceny na Zapleczu przywitała nas aktorka – Kobieta w czerwieni (Joanna Kasperek), która najpierw beznamiętnie wyliczyła ofiary kolejnych zamachów ostatnich lat (także tego z ostatniej nocy w Manchesterze) a następnie zadała nam szereg, wydawałoby się prostych pytań: „Co by pani zrobiła, gdyby dziś wybuchła WOJNA?”, „Czy ma pan w domu płyn Lugola?” – na które zwykle odpowiadaliśmy z zaskoczeniem „nie wiem”. Czasy gwałtowne wymagałyby od nas przygotowania na taką okoliczność, ale można podejrzewać, że w takim momencie pozostalibyśmy w swoistym letargu, usytuowalibyśmy się pomiędzy zwierzęcym instynktem przetrwania a niezrozumieniem sytuacji. Takim też kluczem Elżbieta Depta prowadzi swoje trzy aktorki (Magda Grąziowska, Dagna Dywicka i wspomniana już Anna Antoniewicz): idąc w kierunku teatru formalnego, odziera tekst Swietłany Aleksijewicz z wielkich emocji, budując przy tym niezwykły dystans do tragicznych przeżyć bohaterek spektaklu. Tym zabiegiem udało jej się (poprzez przekreślenie podziału estetycznego) przesunąć percepcję WOJNY ku biegunowi bezsilności moralnej, poznania i intencji kobiet idących na nią. A mężczyźni (Krzysztof Grabowski i Edward Janaszek) w tej koncepcji pozostają orężnymi błaznami, przetrąconymi psychicznie przez WOJNĘ równie mocno jak kobiety. Intensywny i zatrważający to spektakl. Brawo!
Bitwy plemienne
Nagrody dla najlepszego debiutującego aktora debiutanta jury w tym roku nie przyznało: honorując zespołową nagrodą specjalną aż dwanaścioro (!) debiutantów Kolektywu Supernova z Częstochowy za kreacje aktorskie w spektaklu „Pospolite żywoty martwych Polaków”, w reżyserii Marcina Wierzchowskiego. Konkursowego przedstawienia (2,40 h), pokazanego ostatniego dnia „Pierwszego Kontaktu”, nie rozdzielono przerwą, co mogło mocno zmęczyć widownię siedzącą na okrutnych ławach klubu Od Nowa, tym bardziej, iż do połowy składało się z szeregu scenek rodzajowych typowych dla spektaklu zaliczeniowego („Pospolite żywoty…” są dyplomem studentów kierunku aktorskiego Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie). Dobrze się zatem stało, gdyż widzowie nieznający spektakli wyreżyserowanych wcześniej przez Marcina Wierzchowskiego, choćby w toruńskim Teatrze im. W. Horzycy, mogliby po tak niepogłębionej narracji pierwszej części „Pospolitych żywotów…” (w których punktem wyjścia były sceny komediowe) nie powrócić już po przerwie na widownię i nie przeżyć tego niezwykle okrutnego przedstawienia. Ale przecież nie tylko padały w nim żarty: pojawiły się także, a może przede wszystkim, pytania o Holocaust, o to, co po nas pozostanie, po naszej miałkiej popkulturze, czy ciemne karty naszej historii mogłyby się powtórzyć…? Marcin Wierzchowski kondensuje wyraźnie w czasie koszmary Polaków – ich pole energetyczne rozszerzając je powoli, by dopiero w rozbudowanym finale znaleźć dla nich ujście tragiczne. I to w przerażającej wizji WOJNY polsko-polskiej, plemiennych bitwach na ulicach, miast wśród swastyk na murach. W walce strony czarnej z kolorową kamienne płyty chodnika, niczym odwrócone macewy, posłużą za chwilę do budowy barykad, a wśród maleńkich makiet domków zobaczymy i usłyszymy prawdziwą uliczną bitwę (skromna, acz niezwykle sugestywna scenografia została stworzona przez samego mistrza Mirka Kaczmarka). Ta bardzo aktualna odpowiedź na książkę Marcina Kąckiego „BIAŁYSTOK. Biała siła, czarna pamięć”: jeżeli w 2017 roku podczas comiesięcznej hucpy człowieka z drabinką policja wyciąga brutalnie z tłumu przedstawicieli opozycji, to można podejrzewać, że kiedyś dostanie rozkaz strzelania do nich. Skoro widzimy byłego księdza wykrzykującego hasła do swych zwolenników pod budynkiem sądu w czasie procesu, wytoczonego mu przez toruńską posłankę, to „spokojnie” mógłby on przecież poprowadzić swych ziomków na barykady. A w spektaklu (nomen omen) ksiądz Jacek nosi jeszcze sutannę (przejmująco wiarygodna rola Jakuba Klimaszewskiego), na którą wkłada patriotyczną bluzę z kapturem… Więcej nie trzeba.
Sieroty wojenne. Polowanie na Innego
Drugie wyróżnienie aktorskie otrzymał Karol Kossakowski za rolę w spektaklu „Coś pomiędzy” z Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu. Wojny w nim nie ma – to raczej codzienna wewnętrzna walka z sobą dwojga bohaterów żyjących w swoistym mikroświecie, splątanym tęsknotami i niedojrzałością bohaterów. Dużo w nich ironii, jeszcze więcej goryczy przeplatanej świetnie wykonanymi piosenkami – mimo pozornego chaosu to sprawny i oryginalny projekt (reż. Tomasz Cymermann).
Jury nie zauważyło niestety w werdykcie innego debiutanta – Konrada Cichonia, który w spektaklu „Sceny myśliwskie z Dolnej Bawarii” w reżyserii Grażyny Kani stworzył w Teatrze Polskim w Poznaniu przeszywającą do trzewi rolę przetrąconego psychicznie wojną młodego chłopaka – Rovo. W hermetycznej społeczności bawarskiej wioski uchodzi za „wiejskiego głupka”, którego zawstydzona jego ułomnością matka „dla uspokojenia” naciera pokrzywami. Gęstość i duchota scenografii (Sabine Mader) zamykającej aktorów w blaszanej puszce na prawie dwie godziny bez możliwości wyjścia – to nie lada wyzwanie dla początkującego aktora. Konrad Cichoń niezwykle odkrywczo zarysowuje swoja rolę i jest w niej przykładem „dosłowności” tak charakterystycznej dla całego spektaklu, w tym wypadku ta metoda daje nadspodziewanie interesujące wyniki. Jego bohater pokazany jest dosłownie, jego wizje stają się funkcją dręczącej go choroby duszy, a mimo to nie są pozbawione przenikliwej i głębokiej treści. Kiedy zwraca się w intymnej chwili do Abrama (wirtuozersko zimna kreacja Piotra B. Dąbrowskiego) słowami: „WOJNA się skończyła, a dla mnie nie ma żadnej różnicy” już wiemy, że głównym punktem ciężkości przedstawienia będzie nie piętnowany przez wszystkich homoseksualizm Abrama (to dla niego i tylko dla niego scena z Rove będzie intymną), nie potępianie wszystkiego, co inne i strach przed nim – lecz niezaleczone traumy narodowego socjalizmu, który już na kilka lat przed WOJNĄ wszelkie inności eliminował krok po kroku. I takim tropem idą też mieszkańcy małej wioski Reinöd w Dolnej Bawarii – wojenne mentalne sieroty, jak rzeźnicy nowych Niemiec. Choć sztuka Martina Sperr’a „Jagdszenen aus Niederbayern” miała swoją prapremierę 21 lat po zakończeniu II WOJNY światowej, to do dziś robi wielkie wrażenie gęstością przekazu brutalnej siły niszczącej to, co nieprawomyślne i sprawiającej, że zaszczute ofiary szybko mogą stać się oprawcami. „Sceny myśliwskie z Dolnej Bawarii” są przykładem niezwykle skondensowanego teatru niemieckiego, spektaklem rewelacyjnie zagranym (cały zespół z dwojgiem debiutantów – także Anną Biernacik w roli Tonki) i gęsto wyreżyserowanym przedstawieniem, po którym widz wychodzi jak z dusznej piwnicy i przybity łapie każdy oddech świeżego powietrza.
Polska Jesień Kobiet
Kolejnym wydarzeniem tego samego dnia „Pierwszego Kontaktu” stał się głośny już spektakl wyreżyserowany przez Wiktora Rubina w Teatrze Polskim w Bydgoszczy – „Żony stanu, dziwki rewolucji a może uczone białogłowy”. O tym spektakularnie dowcipnym i prowokacyjnym przedstawieniu, będącym także wydarzeniem politycznym i idealnie wpisującym się w dzisiejsze „bojowe” nastroje i społeczną mobilizację, napisano już tak wiele w otoczce „Czarnego marszu” i walki kobiet o swoje prawa, że pozostaje mi skupi się nie na rewolucyjnym Paryżu 1793 roku, lecz na współczesnej sile tego przedstawienia. Główna bohaterka, Theroigne de Mericourt, działaczka batalii o prawa „kobiet – obywatelek” (znakomita Sonia Roszczuk), nie bardzo wierzy w sens politykowania w teatrze. W kwestiach walk o równouprawnienie wątpliwości ma też grający geja Esquirola (cóż za nadzwyczajna krynolina!) Maciej Pesta, dyplomatyczna Pani Colbert (wyśmienita Beata Bandurska), Danton (Marcin Zawodziński) i Robespierre (Roland Nowak) – komiczni przedstawiciele rządzących, wychodzą co chwila ze swych ról, jak i inne działaczki (Małgorzata Trofimiuk, Martyna Peszko, Małgorzata Witkowska i debiutująca w tym spektaklu Magdalena Celmer) – wszyscy umowni, ale mocno osadzeni w swych kreacjach, oskarżają, agitują i … „walczą” również między sobą. Skąd my to znamy? Czy jednym wyjściem pozostaje wobec tego wyjście z transparentami na ulicę? Pod ręką były przecież te tworzące niezwykłą scenografię Michała Korchowca… Wyszliśmy naprawdę przed budynek teatru i było wzniośle, jak nigdy dotąd na żadnym festiwalu, ale zrobiło się też smutno. Tłumne spotkanie w klubie festiwalowym „Wejściówka” ze wspaniałym zespołem Teatru Polskiego im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy przerodziło się mianowicie w mini wiec polityczny popierający program ostatnich trzech sezonów w TPB z tak charakterystyczną formułą przekroczenia: dziedzin, gatunków, barier (także tych pomiędzy sceną a widownią, co widać było bardzo w „Żonach…”), autorstwa żegnającego się z TPB duetu Paweł Wodziński/Bartek Frąckowiak i, jak się okazuje, także części zespołu Teatru Polskiego. I oto padające w dramacie pytanie o kondycję aktorów zeszło do podziemi.
Zgliszcza
Po każdej wojnie pozostaje „Pogorzelisko” – ten spektakl Teatru im. Wandy Siemaszkowej przewrotnie otworzył toruński Festiwal. Toruńscy widzowie doskonale znający dotychczasowe dokonania reżysera – Cezarego Ibera (wyróżnienie w 2013 za debiut na 2. „Pierwszym Kontakcie” z „Blanche i Marie” z Teatru Polskiego we Wrocławiu i wspaniała realizacja w 2014 roku „Rosencrantz i Guildenstern nie żyją” w Teatrze im. W. Horzycy w Toruniu) – mogli podejrzewać, że również inscenizacja dramatu Wajdiego Mouawada o okropnościach wojny okaże się pomysłem trafionym. Widać coraz wyraźniej, że dla tak wrażliwego reżysera praca z każdym zespołem, nawet z dalekiej prowincji będzie sukcesem, a Cezary Iber konsekwentnie kroczy ku parnasowi największych polskich reżyserów. Albowiem jego „Pogorzelisko” jest fascynującym, samoistnym tworem artystycznym, przy tym niesłychanie konsekwentnym, a to daje rezultaty wręcz olśniewające: fragmenty pełne niepospolitej piękności i rzadko spotykanej siły wyrazu w wymiarze czysto teatralnym. Dotyczy to wielu scen odbijających piekło WOJNY, we wstrząsająco urokliwych układach choreograficznych, mających w sobie grozę i patos, które jednak reżyser niezwykle umiejętnie równoważy. W spektaklu od początku zwracamy uwagę na tajemniczą aurę tego, co niewyjaśnione, podkreśloną muzyką Michała Zygmunta i zachwycającymi piosenkami autorstwa samego Ibera, z podziwem patrzymy na stateczną scenografię Natalii Kitamikado i przede wszystkim na świetną robotę aktorską! Zespół bez jednej dziury, z dwiema wiodącymi rolami: debiutantki Sylwii Goli (Jeanne) i Dagny Cipory (w roli jej matki – Nawal). Ot, widać, że istnieje prawdziwa prostota środków wyrazu i wirtuozeria reżyserska!
Po wojnie
4. edycja Festiwalu Debiutantów „Pierwszy Kontakt” pozostawi jeszcze po sobie na zawsze strzępy niezwykłych wrażeń przerwanych nagle, jak choćby kapitulację przemęczonego organizmu aktorki Teatru im. Danuty Baduszkowej w Gdyni, której niedyspozycja spowodowała zakończenie spektaklu „Kumernis, czyli o tym, jak świętej panience broda rosła” już po 40 minutach jego trwania. Smutna to była chwila: w tak dramatyczne przerwanie przedstawienia większość publiczności zgromadzonej na wielkiej widowni hali Olimpijczyk i zachwyconej wizją reżyserską, scenograficzną oraz kostiumograficzną Agaty Dudy-Gracz, nie chciała początkowo uwierzyć… . Cóż WOJNA to przede wszystkim nagłe pęknięcia, zakończenia pięknego świata, zaś mnie było bardzo żal nie tylko chorej aktorki, ale też dwojga debiutantów (bo to przecież ich Festiwal), których jeszcze udało się zobaczyć: Marty Kwiatkowskiej w roli Kurki Świętej Podwórkowej i Jana Napieralskiego jako Kogutka Świętego Napłotnego.
„Pierwszy Kontakt” to także milcząca Mania (debiutantka Magdalena Żak) we wspaniałej inscenizacji Gombrowiczowskiego „Ślubu” wyreżyserowanego przez Annę Augustynowicz. Ten wielokrotnie nagradzany już na innych festiwalach spektakl zrealizowany w koprodukcji Teatru im. J. Kochanowskiego w Opolu i Teatru Współczesnego w Szczecinie jest kolejnym przykładem realizowanej od lat niezwykle konsekwentnej wizji scenicznej Anny Augustynowicz, chłodnej, stawiającej przede wszystkim na aktorstwo. Bo przecież ten spektakl stoi Henrykiem (wybitna kreacja Grzegorza Falkowskiego!) powracającym z WOJNY i dobrze, że go „dutknęliśmy”, by się o tym przekonać.
Porównując poprzednie trzy edycje Festiwalu Debiutantów „Pierwszy Kontakt” z tą z 2017 roku, można śmiało zaryzykować twierdzenie, że była ona z nich najlepsza! Ofensywna, pełna zmasowanych zwrotów, z wyraźną radykalizacją wypowiedzi, naprawdę „stawiającą absolutnych debiutantów w centrum uwagi środowiska artystycznego” (fragm. werdyktu jury). I co najważniejsze – była niezwykle spójna w doborze konkursowych przedstawień prezentujących toruńskiej publiczności przekrój krajowych spektakli opowiadających o człowieku uwikłanym w niezwykle groźne zjawiska, które niechybnie mogą prowadzić do WOJNY.
4. Festiwal Debiutantów „Pierwszy Kontakt”
20-26 maja 2017
Teatr im. Wilama Horzycy w Toruniu
Fot. Organizatorzy 4. Festiwalu Debiutantów "Pierwszy Kontakt"
i W tydzień po zakończeniu Festiwalu Debiutantów „Pierwszy Kontakt” komisja konkursowa rekomendowała Andrzeja Churskiego, od 2015 roku zastępcę dyrektora, na stanowisko Dyrektora Naczelnego Teatru im. Wilama Horzycy w Toruniu. Andrzej Churski wystartował w konkursie na fotel dyrektora tej instytucji w tandemie z młodym reżyserem Pawłem Pasztą, który będzie zastępcą dyrektora ds. artystycznych.