Kiedy zaczęła Pani zauważać potrzebę zmian systemu, w którym Pani żyła?
Chyba po Grudniu ‘70 roku. Miałam wtedy czternaście lat, mieszkałam w Szczecinie, więc widziałam, co się dzieje, byłam prawie naocznym świadkiem. Na początku uwierzyłam, że Gierek zmieni sytuację, że będzie lepiej, kiedy obejmie władzę i rzeczywiście, pozornie na początku było lepiej, ale już w połowie lat 70., a szczególnie po Ursusie i Radomiu, zrozumiałam, że tego systemu nie da naprawić, że tu nie chodzi o to, kto jest przywódcą, tylko jest to kwestia całego systemu.
Jak się zaczęło Pani zaangażowanie w „Solidarność”?
Parę lat przed „Solidarnością” usłyszałam w Radiu Wolna Europa o powstaniu KOR-u. Moim wielkim marzeniem było nawiązanie jakiegoś kontaktu z tymi ludźmi, ale bałam się dwóch rzeczy. Po pierwsze, że spotkają mnie jakieś represje, po drugie, że mi nie uwierzą, pomyślą, że jestem z UB. Później okazało się, że prawie każdy odczuwał taki lęk. Pierwsi KOR-owcy, którzy podali swoje imiona, nazwiska, telefony, oczywiście liczyli się z tym, że odwiedzą ich ludzie nasłani, ale mieli na to sposób. Przy pierwszych kontaktach przekazywali to, co mogą przekazać - swoje opinie, przemyślenia - po prostu jawność. Natomiast sprawy techniczne załatwiało się inaczej, nie powierzało się czyichś adresów osobom mało znanym.
Na studiach działałam w studenckim Radio Centrum i dzięki temu moje marzenie się spełniło. W maju 1978 roku przyjechałam do Warszawy, m.in. do zaprzyjaźnionego Radio Riviera działającego na Politechnice Warszawskiej. Nie zastałam kolegów w Domu Studenckim „Mikrus”, ale z pokoju obok ktoś wysunął tapczan, więc postanowiłam poczekać i odpocząć. Na tym tapczanie leżał sobie tomik Barańczaka. Zaczęłam czytać, po chwili zapoznałam się z mieszkańcami tego pokoju, Teosiem, Krzysiem i Witkiem. Zaufali mi. Dostałam więcej tomików, które zawiozłam do Torunia. Rozeszły się błyskawicznie. Potem była dłuższa przerwa, bo 25 października urodziła mi się córka, Ania, ale jak podrosła - powróciłam.
Rozumiem, że to były tomiki Barańczaka wydane już w drugim obiegu?
Tak. „Ja wiem, że to niesłuszne”.
I co dalej ?
W Sierpniu ‘80 roku nie było mnie w Toruniu. Przebywałam u moich rodziców, musiałam opiekować się dzieckiem i chorą obłożnie babcią. Co prawda był to Szczecin, ale tak odległe peryferie, że docierało do nas niewiele, tym bardziej że strajkowała również komunikacja. Kiedy wróciłam do Torunia, zaczęłam współtworzyć Niezależne Zrzeszenie Studentów. Jeszcze wiosną tego roku zbierałam podpisy w sprawie rozwiązania Socjalistycznego Związku Studentów Polskich, więc znałam już sporo ludzi o opozycyjnych poglądach. Jednocześnie nawiązałam kontakty z MKS-em, spotkałam tam znajomych sprzed Sierpnia, ale też mnóstwo ludzi zupełnie nowych, z różnych środowisk, w różnym wieku – istny tygiel. Dochodziło do tarć między ludźmi, ale to normalne, kiedy się chce coś ważnego robić.
MKS, czyli Międzyzakładowe Komitety Strajkowe?
Tak. Najpierw były MKS-y, czyli Międzyzakładowe Komitety Strajkowe, które potem przekształciły się w Zarządy Regionu NSZZ „Solidarność”.
Jakie doświadczenie związane z działalnością w opozycji było dla Pani najważniejsze?
Ciężko jest wybrać jeden moment. Może aresztowania... Nie. Opowiem o czymś innym. Opowiem o prowokacji bydgoskiej, która miała miejsce 19 marca 1981 roku, kiedy to Służba Bezpieczeństwa wtargnęła na obrady Wojewódzkiej Rady Narodowej i pobiła Rulewskiego, Łabentowicza i Bartoszcze. Wtedy została ogłoszona gotowość strajkowa, najpierw w Regionie Bydgoskim, potem Toruń się przyłączył. Później oczywiście było żądanie, żeby ukarać winnych, żeby to wyjaśnić, a ponieważ władze robiły uniki, w efekcie zanosiło się na strajk generalny. To był czas ogromnego napięcia, wiedzieliśmy, że to może się skończyć dla nas bardzo źle, że może to się skończyć tak, jak się skończyło w Czechosłowacji albo na Węgrzech, niemniej jednak byłam zdecydowana, że cokolwiek się stanie, to wezmę w tym udział. W ostatniej chwili strajk generalny został odwołany, podpisano tzw. porozumienie warszawskie, bardzo w sumie mało konkretne, no ale podpisali, a ja, jako członek Związku, musiałam się podporządkować. Ja i wszyscy. Niemniej to uczucie zawodu, rozgoryczenia. Ludzie byli zdesperowani, gotowi na wszystko i to, że ten strajk został wtedy odwołany... Mimo wszystko uważam, że to był błąd.
Czy bywała Pani aresztowana przed grudniem 1981 roku?
Tak, ponieważ była to normalna praktyka wobec opozycjonistów jeszcze za Gierka. Mnie to chyba dwa razy zatrzymali na 48 godzin, bo tyle można było bez sankcji prokuratorskich.
Te zatrzymania były jakoś argumentowane?
Teoretycznie milicja miała prawo zawsze zatrzymać, jeżeli istniało podejrzenie popełnienia przestępstwa.
A mówili, o jakie przestępstwa chodziło?
Nie (śmiech). Przynajmniej mi nie tłumaczyli.
Kiedy Panią zaaresztowano po raz pierwszy?
Jeszcze przed „Solidarnością” była w Toruniu taka grupa, m.in. Staszek Śmigiel, Konrad Turzyński, Janka Ochojska, Małgosia Wymysłowska-Złotucha. Była to w sumie grupa kilkunastoosobowa, ale nie będę tutaj wszystkich wymieniać. Organizowaliśmy spotkania samokształceniowe albo ktoś do nas przyjeżdżał. Właśnie miał przyjechać Olek Hall. Spotkanie z Olkiem się odbyło, a potem Staszek odprowadzał Olka na dworzec, a myśmy z kolegą mieli jechać do Warszawy. Wybraliśmy się całą czwórką na Dworzec Główny. Poszłam do toalety i kiedy wracałam, zauważyłam, że przy chłopcach wyrosły postacie funkcjonariuszy. Już nie wyszłam z tej toalety, tylko przez pole, przez park śmignęłam, tak że mnie nie złapali, ale Konrad trzymał moją torbę, gdzie miałam pieniądze, dokumenty, wszystko. Pojechałam do Warszawy na stopa. Krótko później miało być spotkanie z Michnikiem. Wtedy Michnik nie dojechał, a funkcjonariusze wleźli i zawieźli nas wszystkich na komendę, po czym po paru godzinach niektórych wypuścili do domu, a innych przewieźli na 48. Po tym to już właściwie wiedziałam, że nie ma się czego bać. Tylko pierwszy moment jest nieprzyjemny, siedzimy sobie, rozmawiamy i nagle trach.
Jacy byli funkcjonariusze SB?
Strasznie chamscy byli.
W jaki sposób?
Wchodzili do mieszkania jak do obory, rozwalali wszystko, wyzywali nas. Ja stale słyszałam, że jestem k...
A ich przełożeni?
Byli tacy sami. Zetknęłam się z dwoma funkcjonariuszami, którzy mieli jako taką kulturę osobistą, którzy traktowali nas jak przeciwników, ale bez chamstwa. Tacy jednak pojawili się dopiero w ‘84, ‘86. Jeden z nich prowadził śledztwo w mojej sprawie w ‘84 roku.
Jaka była rola kobiet w Związku?
Moim zdaniem taka sama jak mężczyzn. Panowie może pchali się bardziej na pierwszą linię, a kobitki były do mrówczej roboty, ale to nie było taką regułą. Oczywiście we władzach Związku było więcej mężczyzn niż kobiet zarówno na poziomie Zarządu Regionu, jak i Komisji Krajowej, ale kobiet było wystarczająco dużo. Kobiety mniej angażowały się w działalność, bo czasy były ciężkie, najprostsze sprawy związane z prowadzeniem domu były bardzo trudne. Nic nie można było kupić, brakowało przedszkoli, żłobków, trudno się było dostać z dzieckiem do lekarza, więc kobiety tak same z siebie nie pchały się do działalności, ponieważ miały wystarczająco obowiązków. Niemniej nie zauważyłam tego, aby kobiety były jakoś dyskryminowane czy odpychane.
Czy myśli Pani, że tak duża nadreprezentacja mężczyzn we władzach Związku miała wpływ na to, jak Związek wyglądał?
Nie. Zresztą, jeżeli chodzi o rolę kobiet, to jeszcze coś przypomnę. Epizod z przygotowań do strajku w ‘81 roku. Byłam w Komisji Strajkowej Wydziału Humanistycznego UMK. Byli tam i pracownicy naukowi, i studenci z NZS-u. Mieliśmy strajkować razem, to miał być strajk okupacyjny. Jedna pani z pracowników zaproponowała, żeby kobiety miały możliwość pójścia do domu, żeby nie uczestniczyły w strajku okupacyjnym. Przewodniczący się zgodził. Wtedy ja wstałam i powiedziałam, że dobrze, jeżeli jakaś pani uważa, że musi być w domu, to nie będziemy na siłę nikogo zatrzymywać, ale ja będę do końca. Kobieta powinna mieć wybór, czy chce zostać, czy chce iść do domu.
Czy sądzi Pani, że powiązanie „Solidarności” w latach 80. z Kościołem i symboliką narodową nie spowodowało, że zwyciężył w niej nurt konserwatywny, co doprowadziło w efekcie do dzisiejszej sytuacji, w której mniejszości, czy to seksualne, czy to etniczne mogą czuć się zagrożone?
Uważam, że nie, ponieważ w latach 80., czyli za czasów komuny, sam Kościół był inny. Ksiądz Popiełuszko przyjaźnił się z ludźmi ze wszystkich środowisk, różnych orientacji, z wierzącymi, z niewierzącymi, to nie miało żadnego znaczenia. Może on był postacią pierwszoplanową, ale takich księży było dużo. Nie było też tak do końca, że Kościół przejmował rolę Związku Zawodowego, bo było jasno powiedziane: cele „Solidarności” są ziemskie, a cele Kościoła są wieczne. Kościół przede wszystkim powinien wspierać represjonowanych i potrzebujących i w ten sposób pomagać nie tylko działaczom „Solidarności”, ale w ogóle ludności. Ludzie byli na przykład pozbawieni dostępu do leków, więc były apteki przykościelne, w parafiach rozdawano żywność i odzież, taka była rola Kościoła wówczas, a że później zwyciężył nurt konserwatywny, czy też pseudoprawicowy, to raczej nie wiążę tego z tym, że „Solidarność” tak blisko z Kościołem współpracowała. „Solidarność” już w latach 90. poszła w niewłaściwą stronę. Wtedy wystąpiłam. W 1995 roku. Oni zabrali naszą nazwę, naszą tradycję i nasze składki.
Oni, czyli?
Ówczesne i obecne władze Związku Zawodowego „Solidarność”.
Czy może Pani opowiedzieć coś jeszcze o stanie wojennym, czy ludzie „Solidarności” spodziewali się takiego rozwiązania ze strony władzy?
Spodziewaliśmy się, że stanie się coś złego, że władza się w końcu z nami rozprawi. Kto działał w Związku, kto sprawował w nim jakąś funkcję lub był aktywnym kolporterem, musiał się liczyć z tym, że za tę działalność przyjdzie mu kiedyś zapłacić, że może go spotkać coś złego, szczególnie po marcu 1981, kiedy już pokazali, co potrafią.
Jak wyglądało samo internowanie?
Była sobota, późny wieczór. Dochodziła północ. Mieszkałam wtedy z małą córeczką u takiej starszej pani, mamy mojego kolegi. Zapukali i właścicielka mieszkania, pani Kazia otworzyła drzwi. Zobaczyła czterech mężczyzn. Ponieważ do mnie co rusz przyjeżdżali wieczorami, żebym coś zrobiła w Międzyzakładowym Komitecie Założycielskim, pani Kazia popatrzyła na nich i powiedziała: „Nie można tego jutro zrobić? Dalibyście jej raz spokój!”. Ja się wtedy im przyjrzałam i pomyślałam sobie: „O cholera, trzech cywili, jeden mundurowy, to poważniejsza sprawa”. Zapytałam: „Dowód brać?” Odpowiedzieli: „Jak chce”. To nie wzięłam. Potem byłam internowana bez dowodu. Wsiedliśmy w samochód, zawieźli mnie na komendę, która wówczas mieściła się na Słowackiego. Nie spodziewałam się niczego aż tak bardzo ciężkiego, bo mijaliśmy budynek Cukrowni Toruńskiej, gdzie trwał wówczas strajk rolników indywidualnych. Tam się normalnie paliły światła, wisiały sztandary, więc myślałam że to jakaś lokalna sprawa, po 48 godzinach mnie wypuszczą. Potem jak zajechaliśmy na komendę, widziałam, że zwożą nas coraz więcej. Razem ze mną przywieźli Krystynę Sienkiewicz, potem jeszcze inne kobiety. Trzymano nas w osobnym pokoju i nikt nic nie mówił. Tylko nas pilnowali. Wtedy już było jasne, że sprawa jest poważniejsza, tym bardziej że siedząc w tym pokoju, słyszeliśmy, jak zwożą mężczyzn. Było nas coraz więcej. Właściwie co chwilę przyjeżdżały suki i kogoś przywoziły. Starałam się zachować spokój. Potem prowadzili nas pojedynczo do komendanta lub do jego zastępcy i wręczali decyzję o internowaniu. Nie wiedziałam, co to jest. Kojarzyło mi się to z „Jeziorem Bodeńskim” Dygata. Tak jak mówiłam, starałam się przede wszystkim zachować spokój. Przeraziłam się dopiero nad ranem, kiedy nas wreszcie wyprowadzili z tej komendy i ruszyliśmy kolumną samochodów. Kobiety i część mężczyzn były w autokarze z napisem „wycieczka”, reszta towarzystwa w sukach. Jechaliśmy w stronę Bydgoszczy. Przy Czesance skręciliśmy w las, na lotnisko wojskowe. I to była groza. Najpierw przetrzymali nas tam ponad pół godziny. Żołnierze z bronią. W kółko jeżdżą radiowozy i karetka pogotowia, jakby przygotowywali pas startowy. Wtedy pomyślałam, że albo rozwalą, albo nas wywiozą na wschód. Potem było to przemówienie gen. Jaruzelskiego, z którego i tak się niewiele rozumiało, poza tym, że nie wrócimy tak szybko do domu. Ku mojej ogromnej uldze kolumna ruszyła wreszcie na szosę i pojechaliśmy w kierunku Potulic, a następnie do Fordonu, na szczęście do normalnych więzień. To była naprawdę ulga.
Jak długo było Pani internowana?
Do 24 lipca 1983.
Czyli do amnestii.
Tak, do tej ogólnej. Pierwszy miesiąc w Fordonie, a potem w Gołdapi. Pobyt w Gołdapi też obfitował w takie momenty, kiedy chcieli nas mocno nastraszyć, bądź co bądź widać było, że to północny wschód, ale wtedy już nie bałam się tak bardzo jak tej nocy.
Może Pani opowiedzieć o pracy w „Solidarności” po okresie internowania?
No cóż, odtwarzało się kontakty. Moja praca polegała wtedy głównie na kolportażu. Istniały podziemne struktury RKW, ale do nich się nie przyłączałam, ponieważ wiedziałam, że jestem zbyt znana, zbyt często namierzana i tak dalej. Raczej współdziałałam niż działałam. Nie byłam w strukturach. Struktury wtedy to był tak zwany drugi garnitur. To byli ludzie mniej znani, albo znani, ale ci, którzy się ukrywali. Ja nie mogłam sobie na ukrywanie się pozwolić, miałam dziecko. Tak więc przede wszystkim kolportaż. Poza tym zbieranie informacji i dostarczanie ich do Warszawy, współpraca z ogólnopolskimi pismami solidarnościowymi.
Czyli?
Między innymi z „Tygodnikiem Mazowsze”, „Bratniakiem”. Potem z agencją informacyjną, nazywała się AIS. Później przemianowana na KAT, Krajową Agencję Terenową.
Jaka była struktura społeczna osób angażujących się w działalność opozycyjną? Byli to intelektualiści? Robotnicy?
Mimo wszystko więcej było inteligencji. Jeżeli chodzi o zwykłych robotników, owszem, ich też było sporo. Z tym że byli oni „zwykli, może nie całkiem zwykli”. Na ogół mieli skończoną szkołę średnią i z różnych przyczyn lądowali na stanowiskach pracowników fizycznych, ale byli to ludzie oczytani i inteligentni. Dwa takie przykłady: Wiesław Skrzypczyński z Polchemu pracował jako pracownik fizyczny, ale miał liceum i już od dzieciństwa nasiąkał atmosferą opozycyjną, chociaż jego ojciec miał mu bardzo za złe, że się zaangażował. Był jeszcze np. Wiesiek Jankowski z Otłoczyna, pracował w Towimorze. To była inteligencja, która wykonywała pracę fizyczną. Oni trafiali do swoich kolegów, ponieważ pracowali z nimi w jednym miejscu. Z drugiej strony nie było żadnej bariery między ludźmi, którzy byli bardziej wykształceni, a nimi.
Czyli nie było żadnych różnic klasowych?
Nie. Ponieważ ci, którzy się angażowali, nawet jeżeli nie mieli wykształcenia, to byli ludzie inteligentni.
Jak pani ocenia obecną, postkomunistyczną rzeczywistość?
Nie oceniam jej dobrze. Niepokoję się, że wszystko z powrotem idzie w stronę społeczeństwa totalitarnego, takiego, w którym nie ma wolności słowa, wolności zrzeszania się. Mam wrażenie, że znowu dążymy do jednej słusznej partii, do jednej słusznej idei i to jest niepokojące.
Co Pani sądzi o partii „Razem”?
Raczej pozytywnie oceniam, inaczej bym się nie zgodziła na rozmowę (śmiech).