Od jakiegoś czasu nie mogę się pozbyć myśli, że uzasadnienie etyki (zasad i sądów etycznych) nie opiera się na teorii dobra czy obowiązku, lecz na poczuciu, że określone „coś” jest złem. Dobro pojawia się w zasadzie tylko w mikroskali i jest zrelatywizowane do czuwającego/odczuwających jego skutki (od dobrego posiłku, dobrego życia... do dobrego związku, dobrego życia...). Natomiast zło pojawiać się może jako „zło samo w sobie”. Ludobójstwo, głód, wojna... (przykłady „piekielnych” działań ludzi można mnożyć) stanowią zło bezwzględne i totalne. Etyka stanowi czy też, moim zdaniem, stanowić powinna reakcję na to zło. Kurczowe trzymanie się Kantowskiego imperatywu: „Postępuj tak, byś człowieczeństwa tak w twojej osobie, jako też w osobie każdego innego używał zawsze zarazem jako celu, nigdy tylko jako środka” ma – moim zdaniem – sens przede wszystkim jako postawa przeciwstawiania się złu. I nie chodzi tutaj o jakieś wielkie heroiczne czyny, a raczej o pewne nastawianie dostrzegające pełnoprawną osobę w drugim człowieku nawet wtedy, gdy nie pochwalamy obranej przez niego drogi życiowej, a jego poglądy uważamy za niemądre. Pogarda stanowi pierwszy stopnień do piekła. Oczywistym przykładem takiego piekła jest Holocaust. Sam odczułem jego zło całkiem niedawno. Oczywiście wcześniej wiedziałem, że stanowi jeden z przykładów zła absolutnego, ale tu chodzi właśnie o subiektywne odczucie czegoś jako absolutnie złego. Czegoś będącego wyrazem absolutnej pogardy i tępego poczucia własnej wyższości. Impulsem była lektura popularno-naukowej książki „Naziści” L. Rees’a, a ściślej jej poniższy fragment (nie jest to fragment najbardziej drastyczny czy spektakularny): „Rodzina Gerdy Bernhardt była jedną z wielu tysięcy, które ucierpiały na skutek programu eutanazji, z wielkim rozmachem realizowanego w początkowym okresie wojny. Jej młodszy brat Manfred zawsze był opóźniony w rozwoju. Gdy miał dziesięć lat, mówił jak trzylatek. (...) Paru niemiłych z ich domu czynszowego powiedziało, że byłoby najlepiej, gdyby chłopca ‘usunięto’, ale matka Manfreda zawsze starała się przeciwstawić temu pomysłowi. W końcu jednak jej mąż przekonał ją, że ich syna powinno się wysłać do położonego w pobliżu dziecięcego szpitala Aplerbeck w Dortmundzie. (...) Gerda (...) odwiedzała brata tak często, jak mogła, przynosząc mu w prezencie trochę jedzenia. Aż w końcu (...) zauważyła zachodzącą w nim zmianę. Do poczekalni, gdzie się zazwyczaj spotykali, przyprowadzono go ubranego jedynie w slipki, a ponadto sprawiał wrażenie apatycznego i osłabionego. Wtedy ostatni raz widziała go żywego. Zarząd szpitala oświadczył, że Manfred zmarł z przyczyn naturalnych, na odrę, ale Gerda Bernhardt zauważyła, że w tym okresie w Aplerbeck umierało bardzo dużo dzieci. Poprosiła, by pokazano jej ciało brata, i w jednej z sal zobaczyła ciała piętnastu małych dzieci”. Działania niemieckich lekarzy stanowią dla mnie przykład całkowitego upadku ludzkiego ducha (jeżeli rozumieć go jako ściśle powiązanego z Kantowskim imperatywem), a zarazem tryumf bezrozumnego zła. Cały nazizm był upadkiem: od Hitlera do Heideggera. Kto choć cegiełkę do tego gmachu zła przyłożył, skażony jest na wieki! A może jednak nie skażony? Wszak nie wszystkich spotkała kara? W zasadzie można powiedzieć, że niewielu. W zasadzie trudno sobie nawet wyobrazić adekwatną karę. A czy sprawcy w ogóle uświadomili sobie, w czym brali udział? W książce „Góra Tajget” Anny Dziewit-Meller1 traktującej o podobnych wydarzeniach jedna z bohaterek, niemiecka profesor psychiatrii, Gertruda Luben, bardzo szanowana osoba o mrocznej nazistowskiej przeszłości, w rozmowie z dziennikarzem stwierdza, „że nie znajduje w sobie żadnej winy. Zostałam uniewinniona. Nie znaleziono dowodów”. W okresie denazyfikacji nie tylko brakowało dowodów, ale – jak przedstawia to w powieści autorka – same procesy pozostawiały wiele do życzenia. Teraz dziennikarz ma tylko informacje, ale nie mają one żadnego prawnego znaczenia. Czy pamiętając o bezkarności wielu nazistów porzucić zatem mamy ideę sprawiedliwości jako ułudę i następnym razem karać wszystkich „jak leci”? Przecież byłoby to podobne barbarzyństwo jak działania nazistów. Może zatem przebaczenie? Ale kto ma przebaczać? Kto w ogóle mógłby to zrobić (tj. byłby do tego uprawniony)? Nasza ziemska sprawiedliwość wydaje się czasami bezradna wobec takiego ogromu zła. Sami nie jesteśmy doskonali, a więc dlaczego i nasza sprawiedliwość miałaby być taka?
1 Moim zdaniem niestety nie do końca udanej. Narracja zbyt często przypomina potok konstruowanych na siłę efektownych wyrażeń. Autorka nic nie zostawia czytelnikowi, wszystko podaje mu na tacy: wnioski, do jakich czytelnik sam mógłby dojść, podane są wprost w tekście, co sprawia wrażenie banału. Jednakże są też momenty ciekawe, szczególnie opowieść o Gertudzie. Bardzo dobrze, że ktoś podjął temat mordu niepełnosprawnych dzieci i chociażby dlatego jest to książka wartościowa.