Wraz z nastaniem kryzysu konstytucyjnego i politycznego po przejęciu rządów przez PiS, którego zarzewiem był spór o obsadę stanowisk w Trybunale Konstytucyjnym, wielu komentatorów podkreślało, że mamy do czynienia z „przyspieszonym kursem z wiedzy o społeczeństwie”. Zachęcano również do kupowania i czytania Konstytucji RP. Poczucie, że w wyniku działań nowej większości parlamentarnej zagrożona jest Konstytucja wpłynęło na to, iż wielu obywateli, polityków, publicystów itp. poczuło potrzebę sięgnięcia do niej i do stanięcia w jej obronie. Można zatem powiedzieć, że w tym sensie kryzys konstytucyjny wywołał zjawisko pozytywne: uaktywnił obywateli i skłonił ich do przemyślenia zasad, reguł i praw zawartych w Konstytucji. Jednakże obecna sytuacja z pewnością ma jedną zasadniczą wadę: uwaga głównych aktorów skupia się głównie na kwestiach personalnych, a nie zasadach, według których powinna funkcjonować określona instytucja (np. TK). Wydaje się, że propozycje zmian, jakie przeforsowała partia rządząca, nie wynikają z głębokiej i szerokiej analizy danej instytucji. Koncepcje stojące za forsowanymi zmianami nie zostały poddane długiej i wyczerpującej dyskusji, która mogłaby przekonać do nich oponentów lub też wykazać jej braki i słabości. Powstaje wrażenie, że nie chodzi tu ani o dobro instytucji, ani o jakąś głębszą koncepcję ich funkcjonowania.
Reakcją ze strony szeroko rozumianej opozycji na obecne zmiany jest – co naturalne – obrona status quo. Jednakże jego utrzymanie jest już w zasadzie niemożliwe. Padło już zbyt wiele pospiesznie wypowiedzianych słów i zarzutów z obydwu stron (co nie znaczy, że panuje tu symetria w oskarżeniach), żeby nic się nie zmieniło. Idzie teraz o to, żeby jak już ma się zmieniać, to aby zmieniło się na lepsze. Takie twierdzenie może wydawać się z perspektywy opozycji parlamentarnej i obywatelskiej czystą fantazją i naiwnością. W pewnym sensie można się z tym zgodzić, bo cóż można zrobić w sytuacji, gdy nie ma się realnych możliwości wpływu na kształt stanowionego prawa? Być może można zacząć od przekonywania obywateli do swoich racji, co też rozmaite podmioty czynią. Jednakże należy sobie odpowiedzieć na pytania, czy dotychczas żyliśmy w kraju, w którym demokracja działała idealnie, a normy konstytucji były w pełni realizowane? Skąd wziął się zatem „antysystemowy ruch” przeciwko dotychczasowym zasadom prowadzenia polityki? Być może stąd, że brakowało traktowania obywateli jako rzeczywistego podmiotu? Że brakowało dialogu z grupami społecznymi, których dotykały ustawowe regulacje? Że trudno znaleźć związek między tym, co partie obiecują w kampanii wyborczej a tym, co robią po wyborach? Rozziew między zasadą sprawiedliwości społecznej a rzeczywistością polskiego kapitalizmu też pewnie nie pozostał bez wpływu na nastroje społeczne. Kryzys konstytucyjny i polityczny może skłonić nas – „zwykłych” obywateli, polityków, publicystów, ludzi nauki... – do refleksji nad podstawowymi zasadami ustrojowymi oraz ich realizacją w praktyce. Jednakże taki namysł musiałby odbywać się w formie dialogu, a nie kakofonii monologów, w której mówcy nie tylko pozostają głusi na argumenty innych, ale też przypisują złą wolę oponentom. Popadnięcie w ową monologiczność może grozić zarówno partii rządzącej i jej zwolennikom, jak i ich przeciwnikom politycznym i ideowym (tu także nie ma symetrii, albowiem monologiczne nastawienie partii rządzącej jest groźniejsze aniżeli opozycji).
Sytuacja jest trudna, albowiem konstytucja stanowi najważniejszy akt prawny wyrażający podstawowe zasady, wartości i prawa danego ustroju politycznego. Oczywistym odruchem jest zatem obrona konstytucji, gdy pojawiają się zagrożenia. Jednakże gdy pojawia się kryzys, to należy zlokalizować jego przyczyny. Czy to tylko zła wola pewnych polityków, czy też może przyczyny tkwią głębiej? Może w niesprawiedliwości społecznej (duże nierówności, nepotyzm, brak perspektyw, upartyjnienie, arogancja władzy na różnych szczeblach...)? Być może tkwi też w kulturze politycznej, która za ważne uznaje tylko kwestie personalne, a nie instytucjonalne? Przemyślenie tych zagadnień i ich przepracowanie w warunkach dialogu z oponentami, gdyby rzeczywiście się ziściło, stanowiłoby pozytywny rezultat obecnego kryzysu. Czy jednak jest to w ogóle możliwe? Jeżeli niejako automatycznie i z niezachwianą pewnością odpowiadamy „nie” na to pytanie, to w istocie nie jest dobrze i trudno mieć nadzieję, że będzie lepiej.