Wyszukiwanie

:

Treść strony

Przejazd

autorką zdjęć zaprezentowanych na fotografii jest Monika Kozub

Terrarium dla sztuki

Autor tekstu: Bogna Morawska
Ilustracja: Zuzanna Larysz
14.04.2015

Gdy przeszłam przez próg „Miłości” podczas wernisażu „Delectatio Morosa”, od razu rzuciła mi się w oczy twarz uśmiechniętej dziewczyny. Przygotowywała przekąski dla gości krążących po galerii. Na stole przed nią leżały: limonka, cytryny, różowy pieprz oraz inne przyprawy. Jeszcze nie wiedziałam, że to artystka – Karolina Żyniewicz. Nagle podbiegła do mnie koleżanka, namawiając na spróbowanie usmażonego owada. Okazało się, że to właśnie insekty wypełniały talerze oraz patelnie. Jadalnia, kuchnia, pomieszczenie degustacji… trudno jednoznacznie określić funkcję pierwszego pomieszczenia…

W następnym pokoju (galeria „Miłość” mieści się w przestrzeni dawnego mieszkania) znajdowały się owady w terrariach ustawionych na białych kubikach – jak obiekty wystawiane w galeriach. Na ścianie wisiały trzy fotografie przedstawiające artystkę z Karaczanami na jej ciele.

W ostatnim pomieszczeniu uwagę przyciągały już nie same owady, ale ich szczątki zawieszone na ścianie obok zapisków na ich temat oraz fragmentów dziennika artystki.

Galeria stała się jej miejscem życia, pracy, odpoczynku oraz spotkań z innymi ludźmi na kolejne dziewięć dni.

Na dwie godziny przed finisażem 21 grudnia 2014 przeprowadziłam wywiad z  Karoliną Żyniewicz, zastanawiając się, kto lub co jest tak naprawdę głównym bohaterem/aspektem jej działania. Do czego odnosi się tytułowe „uporczywe upodobanie” („Delectatio Morosa”) ?

Chciałabym, byś opowiedziała mi, co się tutaj dzieje? Bo to rodzaj akcji, a nie skończonego dzieła?
Generalnie powiem Ci to samo, co mówię wszystkim przychodzącym tu osobom. Ta wystawa/akcja performatywna jest pierwszą odsłoną projektu, który potrwa, jak czuję, jeszcze długo. Nie jestem w stanie założyć jak długo. Pracuje nad tym już pół roku, a im dłużej pracuję, tym więcej ujawnia mi się aspektów tej pracy. Punktem wyjścia był owad w sensie biologicznym, potem pojawiła się kwestia spożywcza, połączona ściśle z tematami obrzydzenia, wstrętu i tabu. Jednocześnie wypłynął temat opieki nad robakiem, a właściwie zdeprecjonowanym tą nazwą owadem. Nieustannie w tle występuje też osobisty kontekst, często bardzo trudny. Wątków nadal przybywa...

W kwestii biologicznej jest różnica miedzy robakiem a owadem?
Kiedyś w klasyfikacji biologicznej istniało określenie robak. Określało ono głównie płazińce, obleńce, wstężniaki, pierścienice. Dotyczyło to także larw.  Zostało to wycofane i właściwie nazwa robak funkcjonuje obiegowo. Zauważyłam, że ludzie mają tendencję do nazywania robakiem każdego owada. To jest duże spłycenie, rzucenie negatywnego światła na owada. Jednocześnie dowodzi to, jak dużą siłę ma słowo, etykieta. Traktuję ten wątek jako jedno z zagadnień badawczych.  Interesuje mnie relacja człowiek-owad/człowiek-robak.

Czy dużo osób odwiedziło Cię w galerii?
Takich z wolnej stopy, poza wernisażem, że tak powiem? Poza całkiem spontanicznymi wizytami miałam też wizyty zorganizowane: studentów UMK, dzieci z Domu Kultury „Bydgoskie”. Wczoraj była taka kuriozalna acz bardzo miła sytuacja, że chłopak, który był na wernisażu, przyszedł jeszcze raz, przyniósł z jakiejś Wigilii tort i kutię. To tym bardziej zabawne, że na facebooku, zanim wystartowaliśmy z oficjalnymi doniesieniami o wystawie, umieściłam informację, że można nas wspólnie dokarmiać… i zostaliśmy niejako dokarmieni.

Jak się czułaś podczas wernisażu? Żywe stworzenie staje się narzędziem.
Tak absolutnie to jest to słowo…
Z jednej strony może to się wydawać negatywne, z drugiej strony używamy innych ludzi jako narzędzi albo idziemy do restauracji, gdzie zamawiamy pływające w akwarium obok nas ryby. Nasze ciało jest naszym podstawowym narzędziem sprawczym, a czasem dobrowolnie pozwalamy go ,,użyć’’ innym osobom. Dlaczego hodowanie zwierząt w terrarium, w domu nie dziwi, a w muzeum tak? Dlaczego wykorzystanie ich do czegoś innego niż do zjedzenia może budzić sprzeciw? Choć i samo spożywanie go budzi. Owady nie są tu narzędziem w większym stopniu niż ja. Oddałam się do ,,użytku’’ publiczności nawet bardziej niż one. Stanowimy zgrany team. Nawet jeśli chodzi o jedzenie, one (niedosłownie te same) też mnie kiedyś zjedzą.
Ludzie lubią myśleć schematami bez ich subiektywnej weryfikacji. Przyjęło się myśleć, że cokolwiek żywego znajduje się w galerii, trzeba protestować, bo to nadużycie. Byłoby takim, gdybym zostawiła je na łasce galerii niczym martwe artefakty. Jednak ja z nimi jestem, staram się zapewnić optymalne warunki, na jakie mnie tutaj stać. Jak wspominałam, nadal uczę się nimi opiekować. A propos obiegowych i spodziewanych zarzutów. Ostatnio była tutaj pewna pani doktor z grupą studentów UMK i wywiązała się żywa dyskusja, ponieważ ona jest radykalną wegetarianką i też jej się nie mogło pomieścić w głowie, jak ja mogę z jednej strony hodować te owady, a z drugiej strony zdecydować się je nagle ugotować. Wytłumaczyłam, podobnie jak Tobie, swoje motywacje. W rewanżu niejako rozmówczyni zadziwiła mnie wyznaniem, że gotuje mięso dla swojej rodziny i bierze je do ust, próbując, czy jest dobrze doprawione, po czym wypluwa. Nigdy wcześniej nie spotkałam wegetarian, którzy byliby w stanie to praktykować. Enzymy w ustach rozpoczynają przecież proces trawienia i wnikania substancji pokarmowych w ciało. Nie oceniam tego oczywiście w żaden sposób, ale pozwoliło mi to poczuć się bezpiecznie w moim stanowisku. Można się z nim nie zgadzać, ale cytując jedną znaną powieść: ,,kto jest bez grzechu…’’ .

Jakie owady były na talerzach podczas wernisażu?
Na wernisażu można było skosztować, poza larwami, drewnojada, szarańczy i świerszczy bananowych. Co ważne, w całości, w pełni widząc i wiedząc, co wkłada się do ust. Dodatkową ,,atrakcją’’ okazały się skutki uboczne relacji międzyludzkich. Ludzie są bowiem ciekawą materią badawczą za każdym razem. Byłam przekonana, bo takie było założenie tego projektu, że będę ściśle współpracować z kucharzem, którego spotkałam na początku i który wtajemniczył mnie w podstawy owadzich kulinariów. Chciałam, żeby był to taki projekt łączący różne dziedziny. Sama sztuka od dawna przestała mi wystarczać. W najwcześniejszym zamyśle chodzić miało głównie o smak, wielorako rozumiany. Szybko okazało się, że z tym pierwszym kucharzem nie da rady pracować. Nie wzięłam pod uwagę tego, że każdy ma swoje priorytety i nie koniecznie jestem w stanie wszystkich zarazić swoją pasją i zapałem. Wspólnie z kuratorami uznaliśmy, że najwygodniej będzie wejść we współpracę z jakimś miejscowym, toruńskim kucharzem. Ten drugi bardziej się wczuł w sytuację, wydawało mi się, że rozumie to na wielu poziomach i, co dla mnie kluczowe, widzi w tym sens dla siebie. Niestety znowu się zawiodłam… nie stawił się nawet na wernisaż. Musiałam gotować sama. Właściwie drugi raz całkiem samodzielnie, co okazało się najlepszym rozwiązaniem, bo najwięcej ciekawych rozmów odbyło się przy kuchni. Niemniej przekonałam się, że nie ma trudniejszej materii niż ludzie. Z owadami dużo łatwiej się ,,dogadać’’.
Biolog, od którego niejako zaraziłam się owadami, też zawiódł… Jednak na pocieszenie, spotkałam niesamowicie ciepłych i pomocnych ludzi w Ogrodzie Zoobotanicznym. Na szczęście w naturze istnieje równowaga…

Wchodząc do tego pomieszczenia (to ostatnie z dziennikiem), mam wrażenie, że aspekt spożywczy nie jest głównym tematem. Dla mnie wystawa jest podzielona na trzy części. Część „spożywczą”, gdzie serwowałaś owady, która zdominowała podczas wernisażu całą wystawę. Osobiście nie byłam w stanie się skupić na pozostałych pracach. Dopiero jak przyszłam po raz kolejny, zaczęły do mnie trafiać inne aspekty tego projektu. Drugi pokój posiadający charakter ekspozycyjny widzę jako miejsce funkcjonowania, życia owadów, a ostatnie, najmniejsze pomieszczenie jako miejsce badawcze Twojego projektu…
Dobrze czytasz…

W pomieszczeniu, w którym siedzimy najciekawsza jest ściana z badaniami oraz dziennik. Prowadziłaś go wcześniej?
Tak, ten dziennik prowadzę właściwie od początku. Momentami jest on bardzo osobisty, bardzo prywatny. On tu leży, oczywiście każdy ma do niego wgląd, bo wychodzę z założenia, że sztuka jest ekshibicjonizmem w dużej mierze, ale wyjęłam z tego dziennika, wieszając go na ścianie to, co uważałam za najważniejsze.

Czyli są to fragmenty dziennika?
To są wyimki z tego, co można znaleźć w dzienniku zmieszane z fragmentami publikacji czy  książek, które są dla mnie istotne. Chciałam  przepleść to, co jest moją osobistą refleksją, totalnie moja myślą z tym, co stanowi szerszy kontekst. Wartość mojego bezpośredniego kontaktu z odbiorcą polega też na tym, że nieustannie ktoś mi podaje jakieś nazwisko, do którego powinnam dotrzeć, albo tytuł książki czy cytat. Tym samym pole badawcze bardzo się poszerza. Zbieram to wszystko skrzętnie i tworzy się  powoli taka masa, której nie mogę ogarnąć. Mam świadomość, że kiedyś będzie trzeba to uporządkować w jakiś sposób, ale jak na razie, pochłania mnie samo zbieractwo. Pojawiają się oczywiście sugestie, że fajnie byłoby to po pewnym czasie wydać w formie książki, broszury, strony internetowej. Póki co jednak jest to przeplecione innymi moimi działaniami, bo nie pracuję tylko z owadami, Pracuję również z grzybami, pleśniami.

Z jakich publikacji korzystasz, co Cię zainteresowało, gdzie sięgnęłaś na początku?
Nie było takiego momentu, że sięgnęłam po coś konkretnego. Ja w ogóle lubię sobie szperać, szukać, dowiadywać się, spotykać różnych ludzi posiadających wiedzę z różnych dziedzin. Początkiem i nieustającym rdzeniem są jednak same owady, codzienne bytowanie z nimi (wspólny habitat), obserwacja. Wiele się od nich uczę…

Na początku miałaś kilka owadów? Hodowałaś je w kontekście zwierzęcia domowego? Jakie było Twoje podejście do pierwszych owadów?
Pierwsze owady, jakie dostałam, to były nieżywe karaczany, nienadające się ani do jedzenia, jak się okazało, ani do hodowli. Te, które są w tym gipsowym talerzu/nagrobku.

Nie zabiłaś ich? Talerz z zatopionymi w nim owadami jest niepokojący.
Nie. W ogóle bardzo radykalne pytanie. Dostałam je już martwe. Niby do gotowania, ale kucharz, który miał mnie wtajemniczyć w owadzie kulinaria, stwierdził, że są niejadalne, a właściwie ich przyrządzanie jest zbyt skomplikowane. W celach kulinarnych nabyłam też pierwszą porcję larw drewnojada. Co ciekawe, kupuje się je na litry. Owadów nigdy nie zabijałam, przynajmniej w sposób, w jaki sobie wszyscy wyobrażają, tzn. packa na muchy lub zgniatanie. One w niskiej temperaturze przechodzą automatycznie w stan wiecznej hibernacji. Konsultowałam to z biologami, nie czują tego momentu. Wstawia się je więc na jakiś czas do lodówki. Prawdą jest, że jest to pozbawianie ich życia dla celów pokarmowych. Niemniej ubój zwierząt hodowlanych jest dużo bardziej radykalny i bezmyślny. Potem zaczęłam larwy hodować, przechodząc razem z nimi przeobrażenia. Dostałam też swoje stadko karaczanów.

W co przeistaczają się larwy?
Akurat drewnojady (Zophobas morio) przechodzą przeobrażenie zupełne, czyli jajo – larwa – poczwarka – imago. Karaczany zaś nie mają stadiów larwy i poczwarki od razu jakby rodzą się dorosłe. Rosną tylko z czasem, zrzucając kolejne wylinki po drodze. Niesamowite jest to, że zrzucają cały ,,mundur’’, z nogami włącznie. Zbieram oczywiście owe ,,części garderoby’’. Bardzo mnie zaskoczył kanibalizm larw. Na początku myślałam, że są chore. One atakują siebie wzajemnie, kiedy mają za mało powierzchni życiowej, pokarmu, wody. Można temu zaradzić, podając im kawałek mięsa (nie larwiego) co jakiś czas. Nieustannie mnie coś zaskakuje, każe się dowiedzieć, stymuluje do troski. Nadal uczę się hodować. Wydawałoby się, że takie maleństwa niczego właściwie nie potrzebują, a jest przeciwnie, stawiają swoje warunki.
Nawiązując jeszcze do oburzenia, z którym wielokrotnie się zetknęłam, na to, że kocham te stworzenia, dbam o nie, a byłam w stanie je zjeść. Wychowałam się na wsi, gdzie zwierzęta się szanowało, dbało o nie, by potem uczynić z nich pokarm. W tym była bolesna, dość okrutna, ale świadomość, nieodbiegająca radykalnie od przemocy odwiecznie wpisanej w naturę. Pozbawiając życia istotę, którą kochaliśmy, musimy niejako uczynić gwałt na swojej emocjonalności na rzecz czysto biologicznych instynktów przetrwania, ale też metafizycznego zespolenia jej i naszej materii, co sprawia, że decyzja jest trudna. Łatwiej zdecydowanie kupić w markecie zafoliowany kawałek czegoś (co jest bardziej przedmiotem niż częścią żywego organizmu). Myślę, że gdyby każdy musiał przejść całą taką ścieżkę, lepiej rozumielibyśmy prawa natury i obiegu materii. Nie godzę się na ubój przemysłowy, bo to największe nadużycie ze strony człowieka, ale godzę się na powyższe habitualne rytuały, podkreślając raz jeszcze wagę słowa: „świadomość”.

Nie wiem dlaczego, ale mam cały czas wrażenie, że owady na ścianach zostały zabite, zmiażdżone?
Nigdy nie pozbawiłabym życia owada w celach innych niż pokarmowe. To są owady, które same umierają, z różnych względów. Nic nie wyrzucam. Po prostu robię z nich rodzaj cmentarza. Piszę daty, kiedy to się stało. Kolekcjonuję naturalne odpady życia. Odkąd żyję z karaczanami, zaczęłam zbierać pancerze, które zrzucają. Nawet dzisiaj, w momencie, kiedy  larwy zaczęły się przeistaczać, zebrałam kilka skórek. Codziennie właściwie coś się dzieję, codziennie jest co zanotować, narysować, zebrać, oprawić. Ostatnim moim wizualnym odkryciem jest marchewka. Karmię nią larwy, a one powygryzały z każdej strony takie fajne dziurki, stwierdziłam, że jest to naturalna rzeźba. To jest moja codzienność. W domu, a właściwie moim wynajmowanym pokoju, który jest jednocześnie pracownią i laboratorium, dzieje się podobnie, tylko że robię więcej rożnych innych rzeczy. To jest taki mój naturalny rytm, który tutaj został przeniesiony, choć oczywiście nie do końca…

Ponieważ tutaj głównie zajmujesz się jednym projektem?
Ta sytuacja jest o tyle ciekawa, że jestem w niej  zamknięta, jak owady w akwariach. Nie mam tu nic innego do zrobienia poza byciem dla owadów i ludzi. Goście czasami mnie pytają, czy się nie nudzę.

No tak, jesteś wystawiona na pokaz ze swoimi rzeczami.
Właściwie to wpuszczam do prywatnej przestrzeni. Śpię tu, jem, itp., więc jest wiele moich prywatnych, intymnych przedmiotów. Oficjalne godziny przyjęć to 13 – 19, ale ludzie mogą przychodzić też niespodziewanie, poza wyznaczonym czasem. Czuję się więc zobligowana do tego, żeby jak najmniej wychodzić. Niezbędne jest jedynie poranne odwiedzenie kuratorów w celu umycia się (łazienka w galerii nie ma ciepłej wody). Ciekawe jest też to, że tutaj nikt mnie nie szuka, nikt ode mnie niczego nie chce poza tym, że mam tu być.

Co pokazuje praca z krwią? Zdjęcie, które wisi obok wygląda, jakby robaki na nim przedstawione pogryzły się.
Hehe, to nie jest krew. To woda zabarwiona na czerwono, którą karaczany rozciągały odwłokami po kartce, tworząc zygzakowate wzorki, zapis trajektorii ich ruchu. Takie action painting… Ujawnia to ciekawe zjawisko schematów myślenia, jak czerwona ciecz to krew. Płyny w ciele owadów nie są czerwone. Poza wszystkim, nie odnotowałam zajścia wzajemnego gryzienia się przez karaczany. One co najwyżej na siebie syczą. Poza tym to niezwykle towarzyskie byty. Uwielbiają się zbijać w grona w wybranym punkcie akwarium.

Wspomniałaś, że zaskoczył Cię kanibalizm larw.
To kolejny wątek. Kiedy zauważyłam kanibalizm larw, zaczęłam interesować się występowaniem tego zjawiska u ludzi. Trafiłam na przykład kanibala z Rotenburga. Armin Meiwes umieścił ogłoszenie na portalu dla kanibali, że poszukuje kogoś do zjedzenia, właściwie chodziło mu  o to, że chciał wreszcie z kimś się tak związać, żeby ten związek był nierozerwalny, znaleźć osobę, która poświęci mu się totalnie. Odkąd go zjadł, stali się dosłowną jednością materii. To dowodzi, że można coś/kogoś niesamowicie kochać i bać się utraty tego tak silnie, że najchętniej by się to maksymalnie zawłaszczyło poprzez metaforyczne bądź (jak w przypadku Meiwesa) dosłowne pożarcie.  

W naturze spotykamy dużo agresywnych zachowań, np. modliszki…
Jasne, modliszki też mnie interesują, możliwe, że kiedyś, zaproszę je do współpracy. W początkowym zamyśle modliszka miała wystąpić na tej wystawie, ale stwierdziliśmy, że jest ona tak obudowana znaczeniami, że bardzo ciężko się przez nie przebić, a byłoby fajnie pokazać ją od jakiejś innej strony. Poza wszystkim symbolika, jaka jest z nią związana; jako samica pożerającą samca, nie do końca ma poparcie w biologii. Modliszki, podobnie jak larwy, atakują przedstawicieli własnego gatunku, tylko w przypadku deficytu innego źródła pokarmu. Co do samej agresji w naturze, to pojęcie to jednak bardziej kojarzy mi się ze światem ludzi w odniesieniu do przemocy niepopartej walką o przetrwanie, która to walka jest sednem naturalnych zachowań.

Zaprezentowałaś owady jako główny eksponat w galerii sztuki, którego nie można dotykać, który jest chroniony. Normalnie depczemy robaki, zabijamy pająki czy mrówki, bo nam przeszkadzają, bo się ich boimy. Mamy władzę nad nimi.
Chciałam, żeby one tutaj były czymś pięknym, odgrywały główną rolę i żeby przy tym ludzie wychodzili z tej wystawy z przeświadczeniem, że byli w galerii sztuki pięknej i widzieli piękne rzeczy. Co ciekawe, jak do tej pory ludzie z tym przeświadczeniem wychodzą.

Zdrobniale używamy słowa: „robaczek” w odniesieniu do dzieci czy osób, które darzymy uczuciem. „Robak” ma znaczenie negatywne, a „robaczek” wręcz przeciwnie.
Zawsze jest tak, że zmniejszone (jak też umniejszone) wydaje się mniej groźne. Dotyczy to oswajania słowem. Co ciekawe, mówisz: „robaczek” na coś, kiedy to kochasz, kiedy utożsamiasz to z czymś pozytywnym, drogim sobie. Jest „robaczek”, ale jest też „robal”. Mam tutaj na ściance też takie pytania: „kiedy owad staje się robakiem, a kiedy robak staje się robalem?”. Od którego momentu, czyli które formy tych owadów mogą być nazywane „robakami”, które „robalami”, a które są priorytetowe, bo też zauważyłam, że jeśli chodzi o próbowanie, to ludzie mieli dużo większy problem ze spróbowaniem larw niż  szlachetniejszej (w oczach większości) postaci imago, czyli dojrzałego owada. Problemem może też być ruch, nieokiełznanie. Łatwiej owadowi na nas wskoczyć, wpełznąć, niż nam go złapać. Tu skala działa na naszą niekorzyść.

Ten ruch wicia się budzi obrzydzenie.
Ostatnio tłumaczę sobie, że te robaki (nie owady) są wizualną metaforą tego, co każdy ma w środku. To są kłębiące się myśli, które w nas siedzą i w momencie, kiedy się patrzy na coś takiego, czego nie można okiełznać, pojawia się podświadomie lęk przed tym, co ma się w środku, przed własnym życiem wewnętrznym.

Mnie przyprawia o dreszcze wielka liczba larw w jednym miejscu, w tym wypadku w akwarium.
To prawda, inaczej działa na nas jeden owad. Robiłam eksperymenty na własnym ciele (fotografie na ścianie są ich dokumentacją). Wypuszczałam je na siebie w różnej ilości i w różnych rejonach, badając własne odczucia sensualne. Różnią się one w zależności od rodzaju owadów, jedne łaskoczą bardziej, inne mniej. W pewnym momencie opublikowałam zdjęcia, gdzie na brzuchu mam larwy, jedna larwę miałam zresztą w pępku, trochę to było skojarzenie z jabłkiem. To bardzo mocno na niektórych zadziałało, chyba na zasadzie skojarzenia z robakami (w całej pełni tego słowa), które nas zjadają po śmierci. Brzuch jest takim miejscem, gdzie proces rozkładu się rozpoczyna i te robaki (owady tak nazywane) nagle nie wiadomo skąd, ex nihili (choć oczywiście niedosłownie), zaczynają się pojawiać.

Następuje zamiana, my jedliśmy robaki, teraz one jedzą nas.
Dokładnie. Wracając do samego odczucia różnicy miedzy obecnością wielości owadów i jednego owada. Pojedynczy jest chyba bardziej dojmujący, dotyka całym jestestwem, prawdopodobnie traktuje mnie jak rodzaj każdego innego podłoża. Moje ciało jest dla niego krajobrazem. Jest nieokiełznany… i figlarny, ale na tyle mały, że jednak można czuć się bezpiecznie, uważając jedynie, by nie szukał ,,jaskiń’’. Co innego kiedy wpadamy w rój os albo komarów i nagle ten rój przyjmuję formę, która jest wielkości człowieka, co nie oznacza równych sił, raczej przegrywamy…

Jakie były reakcje widzów? Wydaję mi się, że zazwyczaj nie ma osób, które nie znają tematyki wystawy, na którą idą, które wchodzą w przestrzeń totalnie im obcą. Przychodząc tutaj byłam przygotowana, że zobaczę owady, robaki, więc cała sytuacja nie wzbudziła we mnie obrzydzenia. Całość była bardzo estetycznie „podana”.  Kiedy gotowałaś podczas wernisażu, miałaś na stole cytrynę, różową sól, inne przyprawy. Ty, taka uśmiechnięta, radosna… W drugiej sali znajdowały się fotografie oraz wpasowane w przestrzeń terraria z owadami. Jedynie w trzeciej sali pojawią się obrazy, można powiedzieć, w jakiś sposób drastyczne, związane ze śmiercią…
Ale one też są estetyczne…

Są poukładane.
Kilka osób mi już to mówiło, że tej estetyzacji nie da się uniknąć. Ale w taki sposób też pracuję. Jestem świadoma, że mam tendencję do porządkowania, do nie tyle upiększania, bo nie lubię upiększania, ale ubierania materii w formę, która jest minimalistyczna, dając  pewną czystość oglądu (co tym bardziej sprawdza się w pracy z pojęciem robaka, synonimu brudu). Pracuję zwykle z materiałem, który sam w sobie jest dyskusyjny, jeśli chodzi o wartość estetyczną, i to mnie właśnie bardzo interesuje i wprowadzam go do obszaru sztuki, jednocześnie mając gdzieś we krwi tę tendencję do estetyzacji. Ludzie, czytając wstępny opis moich wystaw, przychodzą z nastawieniem, że będzie to coś  strasznego. Miałam ostatnio wystawę w Krakowie o lękach i robiłam narzędzia, które odnosiły się do poszczególnych fobii i miały je zwalczać poprzez sensualną intensyfikację bodźców lękotwórczych (to zwyczajowa metoda terapii lękowych). Miałam przy tym warsztat, spotkanie z grupą, głównie seniorów, tuż przed wernisażem. Zrobiłam wprowadzenie, zanim ich wpuściłam do sali.  Poszli tam sami, ja z nimi nie wchodziłam, i powiedzieli mi po powrocie, że jak ja im zrobiłam to wprowadzenie, przeczytali tekst, to myśleli, że tam będzie niewiadomo co… i w ogóle trochę się bali, a potem byli tak miło zaskoczeni, że to jest tak fajnie podane, że o fobiach można mówić w piękny sposób.
Przy tym projekcie też poniekąd tak jest. Z anegdot, wczoraj odwiedził nas pewien znajomy i skwitował swoje doznania następującym zdaniem: „Takie mało hardcorowe te robaki”.  Nie wiem, czy to nie był wyraz rozczarowania.

Jak dzieci reagowały na wystawę?
Super, ale spodziewałam się, że tak będzie. Zestawienie dzieci i dorosłych, porównanie ich reakcji, stanowi potwierdzenie teorii, że wiele barier jest w nas wdrukowywane w procesie wychowania. One pytały opiekunów, dzień wcześniej licytowały się, kto zje, a kto nie zje. Były pewne, że będą mogły ich spróbować. Wykazywały też ogromne zainteresowanie wszystkim, taką naturalną pasję poznawczą, która w niektórych wygasa z wiekiem i nabieraniem tzw. życiowej powagi. Ja staram się nie dorastać . Kiedy wyjęłam owady na stół, zaczęłam je brać na rękę, to one też chciały ich choćby dotknąć. Z jednej strony jest to fajne, z drugiej zaś zauważyłam coś takiego, co w dorosłych też jest, ale w dzieciach dominuje najbardziej – zainteresowanie czy ciekawość okraszona nieświadomą tendencją do męczenia, sprawdzania, na ile w kontakcie z drugą żywą istotą, z drugim człowiekiem, można sobie pozwolić.
Inna ciekawa obserwacja, dzieciaki tutaj wpadły jak taka chmara os, podobne wrażenie miałam zresztą a propos publiczności wernisażowej. To nadało sytuacji paradoksalny charakter (a w paradoksach bardzo gustuję). Nagle ten rój, który jest w akwarium, został zrównoważony z ludzkim rojem w galerii. I znowu samo  nasuwa się skojarzenie, że ta galeria, to pomieszczenie, jest takim rodzajem terrarium dla mnie, dla owadów i dla wszystkich, którzy się tutaj znajdują. Wracając do dzieci, pojawiały się oczywiście fajne pytania. Są niesamowite zdjęcia, kiedy one zaglądają do akwarium. Można zobaczyć, jakie robią miny. Tu są rezultaty ich działań, nie wszystkie coś narysowały, ale częściowo tak i to też mnie zawsze pobudza. Bardzo lubię patrzeć na tego typu reakcje. Ja w ogóle pracuję w takim charakterze z dziećmi, ale też i z dorosłymi.

Jako edukator w muzeum?
Tak, choć bardzo nie lubię tego słowa, wolę: „wykładowca muzealny”. Współpracuję z działami edukacji Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie oraz Narodowej Galerii Sztuki „Zachęta”. To też jest pole badawcze, tym razem materiałem są ludzie i dzieła innych artystów. Pozwala mi to spojrzeć na sztukę szerzej, z punktu widzenia przeciętnego odbiorcy. Wyciągam z tego wiele wniosków istotnych dla mojej własnej twórczej aktywności. Przede wszystkim widzę, że ludzie potrzebują żywego kontaktu, rozmowy, wymiany myśli i to nie tylko na temat sztuki, którą im się prezentuje. Wystawy są tylko pretekstem do szerszego dialogu. Opiekując się wystawami, budując do nich narracje, mam świadomość, że ich istnienie w świadomości widza w dużej mierze zależy ode mnie. Interpretacja jest właściwie tworzeniem dzieła na nowo, czego artyści często sobie nie uświadamiają, oddając swoje ,,dzieci’’ do instytucjonalnej adopcji. Ja za bardzo swoje kocham, żeby je zostawić w obcych rękach.

Spotkałam się z opiniami negatywnymi ludzi, którzy nie akceptowali samej idei wystawy i nie zamierzali nawet przyjść, ponieważ dla nich nie jest ona estetyczna, piękna. Dla nich to nie jest sztuka, twierdzili, że takie działania miały już miejsce.
Ale czym jest sztuka w ogóle…? Właściwie wszystko już było, odradza się tylko w nowych formach. Nie robię tutaj kroku milowego w dziejach ludzkości, ale też mam na tyle pokory, żeby nie mieć takiej ambicji. Ten projekt jest niesamowicie osobisty, bardzo mocno związany ze mną, jestem z nim mocno zżyta, co oznacza nieustanną emocjonalną eksploatację. Cenię dyskusję i konstruktywną krytykę, ale nóż mi się otwiera w kieszeni, kiedy ktoś rości sobie prawo do ferowania wyroków, nie zadając sobie trudu przyjścia na wystawę, porozmawiania ze mną. Widzę, że często ludzie przychodzą z wątpliwościami, ale w momencie, kiedy ze mną porozmawiają, zaczynają mi wierzyć, a tym samym moje działanie nabiera dla nich wartości. Po to tu jestem.

Kolejny typowy zarzut, że pracy nie można zrozumieć bez komentarza, co dla mnie jest totalnie absurdalne… Wchodząc na tę wystawę, miałam pewne odczucia i stwierdzam, że pokrywają się one z tym, co mówisz… Wiadomo, że zdobywam nowe informacje, ale to, co tutaj stworzyłaś, pozwala odebrać to działanie bez specjalnego opisu.
To jest problem w ogóle sztuki współczesnej. Pracuję w muzeach, na wystawach innych osób. Moim zadaniem jest tak naprawdę tłumaczenie języka sztuki, który dla wielu osób jest totalnie obcy. Ludzie boją się sami budować interpretacje, czują się niepewni, a nie chcą czuć się głupi. Dlatego chętnie korzystają z translatora/edukatora. Z własnymi wystawami jest i łatwiej, i trudniej. Łatwiej, bo nikt nie wie lepiej ode mnie, co chcę powiedzieć, trudniej, bo nikt tego mocniej niż ja nie czuje…

Wystawa odbyła się w Toruniu w galerii „Miłość” dniach 13 – 21 grudnia 2014. Wywiad jest zapiskiem pracy artystki w tamtym okresie czasu. Więcej informacji na temat jej aktualnych działań można znaleźć na blogu: artdycyna.blogspot.com


Karolina Żyniewicz, „Delectatio Morosa”
Kuratorzy: Piotr Lisowski, Natalia Wiśniewska

Galeria

  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry