Wyszukiwanie

:

Treść strony

Przejazd

kamienica z papieru-siedziba gminy żydowskiej, projekt fasady od ul. Szczytnej, 1885

Synagoga z papieru i słów (część I)

Ilustracja: Małgorzata Burzyńska
01.10.2014

Dokładnie tyle zostało, jeśli nie liczyć 5 ocalałych przedmiotów, przekazanych w 1949 roku przez Muzeum Okręgowe Żydowskiemu Instytutowi Historycznemui. Sama synagoga przetrwała tylko na papierze. I trudno na zdjęciu ukazać łatwość, z jaką kruszy się, marszczy i pęka na zgięciach ta wydelikacona przez czas płachta pożółkłego papieru barwy ludzkiej skóry z projektem kamienicy toruńskiego kahału. I jak wymyka się, i ugina miękki i połyskliwy, podobny do tkaniny papier z rysunkiem fasad synagogi. A jednak te dwa kruche rysunkowe pierwowzory zabudowań zespołu synagogalnego przetrwały – jak na razie – o 75 lat murowane istnienie samych budynków. Od tylu lat nie mają odpowiednika w rzeczywistości innej niż słowa i papier. Zdaje się wręcz, że te prenatalne przedstawienia to jedyne okruchy zabudowy świata, który kiedyś tu istniał jako integralna i żywa część do dziś trwającego miasta.

 

Zabudowa nieistniejącego świata

Żydzi, pomijając wzmiankowany od ćwierci XVIII w. cmentarz na Przedmieściu Jakubskim, funkcjonowali w Toruniu marginalnie i wręcz nielegalnie, formalnie nie mieli praw osiedlać się i nabywać własności. W początkach XIX w. modlili się w wynajmowanym mieszkaniu na Prostej, potem – w dzierżawionym lokalu przy ul. Wysokiej 16, gdzie później stanęła siedziba Towarzystwa Naukowego. Brak praw do nabywania nieruchomości utrudniał wówczas trwałe zakorzenienie religijnej wspólnoty w toruńskiej rzeczywistości, która jednak – jak całe Prusy – dojrzewała już do zmiany.

Emancypacja ludności żydowskiej, której nadano prawa obywatelskie, a wspólnotom gminnym (Synagogen-Gemeinde) osobowość prawną i statut, niemal zbiegła się w czasie z budową bożnicy na terenie przyznanym toruńskiej wspólnocie przez miasto. Teren ten między zabudowanymi ulicami: Szczytną (numery 10 i 12) i Podmurną (65 i 67) zawierał stojące już od ul. Szczytnej z numerami 10 i 12 „dwie bliźniacze kamienice, zwieńczone barokowymi szczytami”ii, powstałe prawdopodobnie w średniowieczu, ale przebudowywane. Miejsce przekazane gminie wyznaniowej miało więc swoją historię; pod nr 12 mieszkali nawet niegdyś toruńscy burmistrzowie (m. in. słynny z tumultu Roesner). I właśnie te 2 kamienice, stojąc frontem do ul. Szczytnej, zasłaniały synagogę, którą wzniesiono w podwórzu, tak, że swoją tylną, wschodnią ścianą, przy której od wewnątrz znajdowała się Arka Przymierza, przylegała do ulicy Podmurnej.

Oficjalnie bożnicę otwarto 3 IX 1847, a uroczystości poprowadził berliński rabin i poeta Michael Jekel Sachsiii przy udziale władz Torunia, lecz także duchownych protestanckich i katolickichiv. „Budynek synagogi założony był na planie zbliżonym do kwadratu (18.87 m x 16,95 m) z dwiema wewnętrznymi klatkami schodowymi przy ścianie zachodniej, prowadzącymi na emporę; zamknięty dwuspadowym dachem o niewielkim spadku połaci”v. Świątynia stała w niewielkiej odległości od kamienic frontowych i dostęp do niej możliwy był tylko przez ich podwórze. „Elewacje synagogi utrzymane były w charakterze klasycyzującym, jednak w bardzo uproszczonej wersji, z rustykowaniem całych płaszczyzn, gładkimi pilastrami flankującymi wejście i rytmicznie wykrojonymi oknami, zamkniętymi łukami pełnymi. Skromne rozwiązanie fasady, jak i całej budowli, świadczyć mogło o pozycji Żydów w hierarchii mieszkańców Torunia”vi. Dodajmy, że ze względu na usytuowanie, elewacje te oglądało niewiele osób spoza społeczności żydowskiej i to właściwie głównie od tyłu – od ul. Podmurnej, skoro z pozostałych stron (frontu i boków, zasłoniętych przez sąsiednie posesje) synagoga tkwiła jakby w szkatułce okalających ją kamienic.

Jej położenie nie jest zresztą bez znaczenia – wpisuje się w tendencję lokowania żydowskich świątyń miast pruskich. „Z jednej strony widoczne jest dążenie gminy do wyizolowania, co objawiało się chowaniem synagog za innymi budynkami, w głębi działki, tu za kamienicami, jakby w odcięciu od rzeczywistego świata. Z drugiej jednak strony zauważalne jest wyraźne dążenie do zasygnalizowania własnej obecności, tożsamości i indywidualizmu płynącego z przekonań religijnych i tradycji kulturowych, wzbudzenie szacunku miejscowej społeczności dla małej gminy”vii. Wspólnota zaznacza swoją obecność, ale jednak ją osłania; oznakowanie jest odgraniczeniem od zewnątrz.

A wewnątrz? „Wschodnią ścianę parteru, pozbawioną galerii, wypełniała niezwykle bogato zdobiona Arka Przymierza – szafa ołtarzowa z Torą, najważniejsze miejsce w synagodze, przed nią płonie wieczne światło w siedmioramiennej menorze. Na środku bóżnicy znajdowała się bima – kazalnica, z której odczytuje się Torę”viii.

Świątynię dwukrotnie rozbudowywano dla potrzeb rozrastającej się w II poł. XIX w. wspólnoty. „Po pierwszej przebudowie synagoga miała 181 miejsc dla mężczyzn oraz 145 dla kobiet. W latach 1872– 1873, w wyniku kolejnej przebudowy, liczba miejsc wzrosła do 437 (223 dla mężczyzn, 30 dla chłopców oraz 184 dla kobiet)”ix. Jak to w synagodze, kobiety miały wstęp tylko na otaczającą wnętrze z 3 stron emporę, dodatkowo zasłoniętą jeszcze kratą.

Ostatnia ważna zmiana – do postaci, w której zespół przetrwał aż do swojego końca w r. 1939 – dotyczyła elewacji zachodniej dwu stojących od strony ulicy Szczytnej kamienic, stanowiących zwróconą ku miastu znacząco-odgraniczającą wizytówkę kahału. Całościowy projekt wykonał i wcielił w roku 1885 Julian Rehberg, miejski radca budowlany. „Istniejący wcześniej w północnej kamienicy przejazd zamurowano, a uzyskaną w ten sposób powierzchnię wykorzystano na rytualną ubojnię”x. (Niezbędna do tego celu była, zgodnie z żydowskim obyczajem, spławna rzeka – przepływająca w pobliżu pod ulicami Starówki Struga Toruńska.) 15 lat później obok synagogi stanie również rytualna łaźnia. Widoczna staje się więc koncentracja rytuałów regulujących codzienność wspólnoty w tym znacząco-odznaczonym miejscu. Skupia się tu świat toruńskich Żydów, uzyskuje swoją spójność i tętno.

Przeróbki Rehberga umocniły i podkreśliły integralność, spoistość i tożsamość miejsca. Dwie niegdyś osobne „kamienice zostały ujednolicone poprzez rytmikę otworów okiennych i drzwiowych, kontynuację detalu architektonicznego oraz zastosowanie jednorodnej dla całości dominanty kompozycyjnej w postaci ryzalitu zwieńczonego kopułką z sygnaturką przedstawiającą gwiazdę Dawida”xi. W charakterystycznej dla architektury tamtego czasu mieszance stylistycznej znalazły się elementy stylu arkadowego i neoromańskiego (rytmiczne łuki w zwieńczeniach otworów parteru i I piętra)xii, ale też „motywy orientalne (zaskakujące, bo rzadkie dla miejscowej architektury): cebulasta kopuła z heksagramem, dekoracyjny grzebień wykonany za pomocą techniki metaloplastycznej na kalenicy dachu w formie rytmicznie powtarzających się i powiązanych ze sobą sześcioramiennych gwiazdek”xiii.

Wyraziście zaakcentowane znaki tożsamości odgraniczają skupiony za fasadą kamienic świat. Wspólnota w miarę rozrostu i rozwoju nie chowa się za odziedziczone barokowe szczyty, lecz używa fasad jak tablic do znakowania sensu. Znaczona gwiazdami tożsamość wspólnoty wprowadza coś wschodniego, nietutejszego, tajemniczego jak stylizowane na odległe czasy parterowe okna sklepów, po jednej stronie których jeszcze w początkach XX w, odbywał się ubój rytualny, a po drugiej wjeżdżało się do skrytej w podwórzu synagogi i rytualnej łaźni (od 1900). Tajemniczy świat rytuałów łączy się tu z codziennością życia miasta, włącza się w tę codzienność i żyje w niej. Skupiająca w sobie to codzienno-rytualne współgranie wyrazisto-graniczna kamienica była więc przejściem w wewnętrzne życie wspólnoty.

 

Świat na skraju

Synagoga to nie tylko czy nie tyle budynek – to wspólnota: Synagogen-Gemeinde, za czasów polskich Żydowska Gmina Wyznaniowa albo Gmina Kahalna – to świat zamieszkany przez ludzi, integralny i autonomiczny. Autonomiczność tego świata i jego spraw obwarowało prawo pruskie, potem polskie. Gmina stanowiła samodzielny podmiot podlegający władzom miejskim i wojewódzkim, miała statut, pieczęci i wybieralny zarząd z przewodniczącym na czele, corocznie zatwierdzany budżet, rabina, szkołę i terytorium, granice i podstawy (prawne, bytowe, materialne), dochody i wydatki – wszystko, co świadcząc o odrębnym istnieniu, dodatkowo je gruntuje, czyni namacalnym, rozpoznawalnym. Swoją odmienność, swoje sprawy.

Toruńska gmina najliczniejsza była za czasów pruskich, w II poł. XIX w. odsetek ludności żydowskiego pochodzenia wynosił w mieście kilka procent. Zainicjowana w połowie tego wieku emancypacja zaowocowała rozkwitem społeczności, także jej życia umysłowego i duchowego, którego emblematem jest Hirsz Cwi Kalischer, rabin, myśliciel, twórca syjonizmu. W zdecydowanej większości miejscowi Żydzi, korzystając z pełni praw obywatelskich, wchodzili w społeczeństwo niemieckie, zachowując właściwie tylko odrębność religijną. Ze względu na tę właśnie asymilację po powrocie Torunia do Polski na początku lat 20. większość członków miejscowej gminy, czując się po prostu Niemcami, wyjechała za granicę. Lukę we wspólnocie wypełniła jeszcze w latach 20. fala przyjezdnych z byłego zaboru rosyjskiego. Ci jednak różnili się mocno od zasiedziałych miejscowych – przede wszystkim politycznym zaangażowaniem, co zresztą nieraz rodziło konflikty. Z tej właśnie napływowej grupy wywodzili się ostatni członkowie zarządu gminy, jej prezes i rabin, bohaterowie ostatnich głośniejszych sporów, jakie przeżywała.

Toruń, jak całe Pomorze, nie był nigdy Galicją – zawsze ludność żydowska była tu zdecydowaną mniejszością. To znaczy, że w roku 1936 wg danych miejskich mieszkało tu 842 Żydów, skupionych głównie na Starówce i trudniących się najczęściej handlem.

Wydaje się, że to mało – jednak był to mały świat. I kiedy wnika się w jego pozostałości, uderza jego wyrazistość i rzeczywistość, zakorzenienie w znanym nam otoczeniu. Ta właśnie ostatnia toruńska wspólnota kahalna najpełniej wyłania się z papierowych pozostałości. Być może na skraju świata barwy stają się jakby wyrazistsze, obrazy tamtej rzeczywistości, dziś dla nas nieosiągalnej –bardziej wyostrzone. Z kartek i pism wychodzą ludzie tej wspólnoty – żywi i barwni, choć ocaleli tylko na papierze. Z poszarzałych zapisów emanuje swoistość, odmienność tej niedużej społeczności, charakterystycznej jak wschodni ornament na dachu.

Dziwnie niespożyta i uderzająca barwność tamtego świata i jego ludzi z dzisiejszej perspektywy zadziwia i intryguje, nie mając już odpowiednika w rzeczywistości – jakby przejęta widmem zagłady, która przyszła na te wszystkie dziwnie dziś brzmiące imiona i prawdziwych ludzi, którzy je nosili. Odczytywanie listy płatników składek gminnych za rok 1938 przypomina katalog ptaków – i nie jest to wcale łupieniem Schulza. Wśród 183 nazwisk figurują między innymi: Gucia Białogłowska, Szosa Chełmińska, kupcowa; Szlama Biederko, kupiec, Prosta 17; Pinkus Bibelman, Słowackiego, dyrektor; Chaim Frajtag, Św Ducha 14, krawiec; Zyskind Fenigsztajn, pośrednik, Łazienna 28; Gedalie Herszberg, Łazienna 9, domokrążca; Szulim Halberg, kupiec, Nowy Rynek 15; Edydje From, kupiec, Podmurna 65; Zelig Przepiórka, kupiec, Nowy Rynek 34; Szyja Pilc, wojażer, Nowy Rynek 24; Szmerko Szput, kupiec, Nowy Rynek 11; Hersz Tombak, kamasznik, Szewska 6… Na wysokość składki w jednym z pism żali się Chaja Skórka, kupcowa.

Wyrazistość, inność nazw buduje integralność tamtego świata, w którym swojskość i egzotyka przeplatają się intrygująco i nierozdzielnie („Zelig Przepiórka”, „Hersz Tombak”, „Szyja Pilc”), znamionując bliskość i odległość jednocześnie. Świat zamieszkany przez konkretnych, rzeczywistych ludzi, dających się nazwać z imienia, osadzonych pod tymi adresami, w tej przestrzeni, która dziś nie nosi po nich śladu.

Uderza egzotyka imion i nazwisk, specyfika języka znamionująca barwność i spoistość odmiennego, nieznanego nam dzisiaj świata, który kiedyś istniał w tym mieście. I może bardziej niż nieliczne nieczytelne napisy w jidysz sugestywne są te zapisane zrozumiałym, czytelnym dla nas alfabetem dziwnie brzmiące imiona o soczystych brzmieniach, nieznane dziś, odmienne od wszystkiego, do czego przywykliśmy (jak Gedalie, Edydje), pełne roślinnej bujności i niepokojąco-tajemniczego zawodzenia. Gedalie Herszberg – tak miękkie imię i twarde nazwisko, tak niezwykłe, kwiatowe imię łączy się z pogardzanym fachem domokrążcy (może handlarza starzyzny?), przemierzającego brudne podwórza kamienic. Imiona niektórych członków gminy brzmią dziś jak jakieś magiczne formuły, rzadkie, egzotyczne gatunki roślin czy ptaków, nazwy tajemniczych rzeczy, które nie wiadomo już do czego służą. Te rzadkie okazy wytrącają z nazewniczych przyzwyczajeń, intrygują. Nietypowość nadaje im autonomię, podkreśla niezgłębioną inność; tkanka języka tak plastycznie pokazuje, czym jest odmienność, czym jest autonomiczność świata funkcjonującego w języku jak wspólnota w mieście.

W niektórych imionach i nazwiskach czai się jakaś podejrzana, trochę błazeńska niepowaga: Szmerko, Szyja, Biederko, Przepiórka, Tombak… Jak traktować ich poważnie w tej nadmiernej, zdrobniałej swojskości pospolitych rzeczy – która też staje się rodzajem inności? Coś trochę obcego, posuniętego do przesady, może nawet podejrzanego, niepoważnego, pieszczotliwie dziecięcego – kupiec Szmerko? kupcowa Gucia? Dziwnie brzmi też uporczywe spolszczenie nazwisk od rzeczowników niemieckich: Frajtag, Fenigsztajn. Znowu nadmiernie swojska pisownia do przerysowania – we wszystkich nazwach czai się jakaś odmienność, nadmierność (może barw?), mówi o swoistości świata, który dziś wydaje się odległy i intrygujący.

Zachowane imiona pokazują, że niegdyś ulice Starówki zamieszkiwały egzotyczne gatunki ptaków – z ich nazw przebija unikalność kultury, która w tym miejscu – w tych miejscach – nie ma swojej kontynuacji. Unikalność całości świata, poddanego apokalipsie, jak ptaki, które wyginęły albo – jeśli zdołały przeżyć – odleciały na południe. W każdym razie bezpowrotnie straciliśmy te wszystkie barwne gatunki o niepokojąco egzotycznych i przymilnie swojskich nazwach.

Gdy zanurzyć się w ich sprawy – choć ocalałe tylko na papierze, zbudowane z samych tylko słów – nie były to postaci papierowe ani też kryształowe. Z papieru odzywają się żywe temperamenty nieżyjących członków martwej społeczności.

Ze słów i nazw układa się i odbudowuje ten świat – ograniczony, a może tylko oznakowany kamienicami i znakami – charakterystycznością języka, gdzie biernik często występuje zamiast dopełniacza. Rozpoznawalny kod wyrazistości pewnego świata, który nagle przestał istnieć. Charakterystyczność zapisów przywraca go nam na chwilę, niemal pozwala dotknąć. To pismo, które jest różnicą, otaczającą, bramującą tożsamość gminy jak jej budynki, czyni wyczuwalną graniczność tego świata. Świata na skraju w dwojakim sensie: granicznej odmienności w tym, co swojskie – przemawiającej w zrozumiałym języku wyrazistością barwnych imion o zdecydowanym smaku. I w sensie bycia na skraju zagłady tuż przed wydarciem z miejsca i zatarciem – bo wiemy, że te imiona już nie powróciły. I jeśli się o tym wie, odgraniczająca egzotyka imion nabiera jakiegoś dziwnego posmaku, który uśpiewnia ich zawodzenie, wyostrza śmiesznie spolszczoną szorstkość, a pozdrabniane pospolite rzeczowniki w nazwiskach upodabnia do poprzewracanych zabawek – bo zaraz wyrwą się z całym światem trzymającemu je przy nas pismu pozaklinane w imionach sprawy i losy kupców, krawców i domokrążców.

 

 

Barwy ulicy

Też są z języka – z soczystości samych słów i ich form. Mowa jak ulica ruchliwa i gwarna wydobywa z niebytu sklepy prawie cynamonowe, w których kwitły drobne, a wielce praktyczne interesy.

Mowa jak śpiew zwrócona do Magistratu Miasta Torunia 13 grudnia 1923: „Niniejszym uprzejmie upraszam o udzielenie nam zezwolenia na wywieszenie szyldziku naszej firmy na domu frontowym, a także w korytarzu przy ulicy Szczytnej Nr 10. W nadziei rychłego otrzymania zezwolenia pozostaje z poważaniem Szeps i S-ka”. Z logotypu na papierze firmowym można się dowiedzieć, że Szeps i S-ka, czyli starająca się o „szyldzik” „nasza firma” to „Hurtownia Manufaktury, Konfekcji Damskiej i Męskiej” na I piętrze kamienicy kahału.

Kilka lat później „zawiadamia się, że Bronisław Stein zgłosił z dniem 2 XI 1931 r. pranie, prasowanie i maglowanie bielizny w Toruniu przy ul. Szczytna 10”. Zainteresowany wnioskuje: „o zezwolenie mi na używanie szyldu wymalowanego na murze, olejną farbą według szkicu przyłączonym do niniejszej prośby. Szyld ten ma być nad sklepem pralni przy ul. Szczytnej No 10 w Toruniu. Bronisław Sztajn, zam. przy ul. Jęczmiennej 19 w Toruniu”. I znowu rozdźwięk pisowni, który będzie powracał w licznych nazwiskach – spolszczanych przez Żydów, zapisywanych wg pisowni niemieckiej przez urzędników polskich… albo na odwrót… Swój czy obcy?… Nazwiska oscylują jak pszczoły, zmiennością brzmienia, nadmierną ruchliwością, bez jednoznacznego zakorzenienia w piśmie. Naturalnie Magistrat wydaje pozwolenie na „urządzenie napisu firmowego «Chemiczna pralnia i prasownia» 75 cm x 5,7 m, firmy białe, litery pisane niebieskie”. To już nie „szyldzik” – musiał być widoczny z daleka, w takim rozmiarze wymalowany wprost na fasadzie kamienicy… Czy poszarzały papier projektu jest w swoim przekazie wiarygodny?

Synagoga i budynki kahału dziś – to domy z papieru, napisów i słów. Litery i rysunki pozostałe na papierze są jedynym namacalnym śladem tamtej rzeczywistości, jej związków z życiem miasta. W którymś na pewno momencie twarz synagogi od strony ulicy stanowiła więc pralnia-prasownia Sztajna i sklep Szepsa z konfekcją. Potrzeby sklepów, troska o interesy, o „szyldziki” – zapobiegliwość wybiegająca na ulicę, kształtowała otoczenie, ingerując w nie w miarę potrzeb. Jednak miasto trzymało rękę na pulsie wszystkich przeróbek. W marcu 1932 magistrat skarży się, że bez jego wiedzy i zezwolenia w domu przy ul. Szczytnej 12 dokonano przeróbki okna na drzwi na parterze od strony ulicy. Prezes zarządu gminy odpowiada: „uprzejmie zawiadamiam że z ramienia Gminy nie dokonano przeróbki okna na drzwi, lecz najemca p. J. Bierponcz, który wynajął wspomniany lokal, sam tego przeprowadził. Wobec powyższego Gmina nie jest odpowiedzialna za jakiekolwiek przekroczenia lokatora swego”. Z papierów wiadomo, że ostatecznie ukarany został wykonawca, Syrocki Stanisław, który „wiedząc, że dzierżawca sklepu przy ul. Szczytnej 12, p. Birponcz Józef, nie posiada zezwolenia Magistratu na przeróbkę okna na drzwi (od strony ulicy), przeprowadził jednak wspomnianą zmianę budowlaną”. Zmianie tej, mającej zapewne na celu ułatwienie wejścia do sklepu, zawdzięczamy namacalność fragmentu nieistniejącej kamienicy – ulica ma już nie tylko barwy, ale kształt, poświadczony ręką jej obserwatora, który poważył się na naruszenie układu monumentalno-tajemniczych, nieco wschodnio-sakralnie wyglądających okien. Mamy też poświadczenie ruchu, nie tylko w interesach: ulica i twarz kamienicy żyła, zmieniała się, nowe „szyldziki” współgrały z pulsem drzwi i okien.

Jak pisemny prawie-śpiew o szyldziku, z języka, napisów i ich przekazu wyłania się namacalność rozkruszonego świata. Archiwalia dają klucz do oznaczania tej wspólnoty, dają jakieś pojęcie, czym była ta zapomniana wyrwa w ulicy, zaplombowana „Małgośką”, serwującą kotlety zdecydowanie już niekoszerne...

 

Rozenberg i Glicenstein nie żyją

Skoro od samego początku, już w punkcie wyjścia wiadomo, jaki będzie finał i wszyscy bohaterowie tej historii swoje role grają pod ciężarem determinacji, nawet barwa papieru ma posmak bezpowrotności. W zapisach dziwnie intrygująco splata się ta bezpowrotność z chwilową i fragmentaryczną namacalnością – czuć wyraźnie daną w słowach tamtą rzeczywistość – bez możliwości dotarcia, przeniknięcia poza słowa, przelotnie ukazujące społeczność, do której nie może już być dostępu.

Kiedy mądrzejsi o przeznaczenie śledzimy w aktach rozgrywające się dopiero losy ludzi, którzy ze sobą walczą o swoje doraźne sprawy i interesy (kompletnie nieświadomi tego, co ma się zaraz stać, a co my wiemy), gdy czyta się o nich ze świadomością wszystkiego, co się zdarzyło niebawem, nie da się ich odrzeć z tej dziwnej barwy, z sentymentu, z nasnuwających się emocji, dotrzeć do samych faktów – bo są nieosiągalne, utracone. Ten punkt wyjścia – od końca – niestety dużo zmienia w naszym patrzeniu. Kiedy czyta się o zburzonym świecie synagogi i jej społeczności, obramowania i ornamenty stają się oprawą spraw niegdyś tak namacalnych lub dojmujących, portale ukazują postaci ludzkie o cechach i charakterach równie wyrazistych jak napisy. Uderza uprzywilejowanie pisma, które pozwala nam odczuć różnicę: w każdym słowie czai się namacalna obecność minionej rzeczywistości, każdy krok w tym nieistniejącym świecie wiąże się z jakąś barwą.

Na przykład 88 ważnych kartek do głosowania z napisem „Izaak Lejb Glicenstein” – ślad po wyborach na rabina we wklejonej w akta białej kwadratowej kopercie z pieczęcią Żydowskiej Gminy Wyznaniowej. Te luźne kartki – głosy członków wspólnoty przetrwały dłużej niż cegły synagogi – i jej ludzie. Namacalność kilkudziesięcioletnich napisów uwierzytelnia dziś nieżyjące postaci, których nazwiska wpisano też w załączonym do akt zeszycie. Udział w głosowaniu 18 marca 1934 roku wzięło 108 osób, 20 głosów było nieważnych. Glicenstein – pełniący obowiązki rabina toruńskiego kahału już od 2 lat wcześniej, współpracownik i (rzekomo) protegowany prezesa zarządu Gminy, Hilarego Rozenberga, był jedynym – i zwycięskim, jak mówią kartki – kandydatem. O jego wyborze w specjalnym ogłoszeniu doniósł „Dzień Pomorski” (wcześniej w lokalnej prasie publikowano ogłoszenia o konkursie na rabina), a wybór zatwierdziło Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. I co?

„Izaak Lejb dr Glicenstein ur. Zgierz, 17 VIII 1895, ojciec Szymon, matka Guta z domu Jakubowicz, obywatelstwo polskie, wykształcenie – ukończone wyższe filozoficzno-teologiczne w Wiedniu w r. 1931, żonaty (Ruchla z domu Kohn), 2 dzieci: Mendel i Cypora, rabinem od 1932, wybrany 1934, wybór zatwierdzony 1935, przedtem stanowiska rabinackiego nie zajmował”. To policyjne dane z akt śledztwa, które toczyło się przeciw Glicensteinowi w roku 1938, choć też i kilkakrotnie wcześniej. Ale co właściwie wiemy o ostatnim rabinie toruńskiej gminy? Jest także opinia:

„Odnośnie prowadzenia się wymienionego pod względem moralnym za czas jego pobytu w Toruniu na ogół nic ujemnego nie ustalono. Przeciwnicy jego pośród tutejszych Żydów zarzucają mu natomiast, że posadę rabina w Toruniu zyskał jedynie przez przekupienie ówczesnego komisarza Żydowskiej Gminy Wyznaniowej w Toruniu, Rozenberga, i że tuszował wszystkie nadużycia popełniane systematycznie przez wymienionego Rozenberga na szkodę Żydowskiej Gminy Wyznaniowej. Sprawa ta nie została dotychczas ostatecznie wyjaśniona i znajduje się obecnie w toku śledztwa. [...] Wśród społeczeństwa żydowskiego nie cieszy się popularnością i ogólnie uchodzi za wielkiego materialistę, działającego głównie dla własnej korzyści materialnej, a nie w interesie Żydowskiej Gminy Wyznaniowej”.

Sprawa nie została nigdy ostatecznie wyjaśniona, choć jak bumerang powracała, nie mamy pewności co do jej przyczyn. Historycy podkreślają, że dokumentacja samej gminy nie zachowała się i wszelkie dostępne dziś dane pochodzą z archiwów toruńskich urzędów, nie zawsze wobec mniejszości żydowskiej bezstronnych, spoglądających też na jej sprawy z odmiennej perspektywy. Czy brak pewnych danych wprawia obydwu obciążanych podejrzeniami działaczy toruńskiej gminy na zawsze w niepewność?

Zarzuty i oskarżenia, uzasadnione lub nie, dają nam jednak namacalność obecności i roli Glicensteina w toruńskiej społeczności żydowskiej. Choć i tak z tego wszystkiego sam dr Glicenstein się nam wymyka. Nie wiemy, dokąd – brak danych na temat jego wojennych losów: „Po zajęciu Torunia przez Niemców rabin Glicenstein został z rodziną wysiedlony z miasta; nie ma informacji o jego dalszych losach”xiv. Toruńscy Żydzi byli wysiedlani głównie do Łodzi (nb. to strony rodzinne Rozenberga i Glicensteina), by prędzej czy później znaleźć się w tamtejszym getcie. Czy zagłada dwojga przyjaciół utonęła w masie? A może ominęła ich? Zerwanie jakiegokolwiek śladu w obu wypadkach wydaje się wystarczająco sugestywnym komunikatem. Reszta jest milczeniem.

Komisarz rządowy Hilary Rozenberg – to może najbardziej intrygująca postać toruńskiej gminy, bez wątpienia najważniejszy i najbardziej wpływowy jej działacz lat 30. (i już do końca), budzący głosy krytyczne, oskarżany o chciwość, sprzeniewierzenia i koniunkturalizm, ale też nie bez talentu i zacięcia walczący o sprawy gminy. Która strona jego działalności jest tą prawdziwą? Po jednej i drugiej zostawił ślady – i właściwie nic więcej. Śledztwo przeciw niemu wszczynano i zawieszano, zarzuty powracały, a o jego losach historycy mówią niewiele. „Urodził się w Łodzi w 1895 r., przybył do Torunia w 1926 r., mieszkał przy ul. Szewskiej 24, był handlarzem, prowadził sklep «Tani zakup» przy ul. Strumykowej 2. Deklarował swą lojalność do rządu, był członkiem koła BBWR”xv. Kierował sprawami gminy jako komisarz, potem – prezes jej zarządu, nie pobierając wynagrodzenia. Podpisywał wszystkie jej dokumenty, odpowiadał na urzędowe monity – był twarzą wspólnoty od zewnątrz, jak znaczona gwiazdkami kamienica kahalna. Z tą różnicą, że nie znamy jego wizerunku, choćby najbardziej wystrzępionego. Zostało tylko pismo.

 

Dobro wspólne

Pismo to w znacznej części skupia się wokół spraw finansowych, których zresztą też dotyczą kilkakrotne dochodzenia przeciw Rozenbergowi i Glicensteinowi. Co roku na wysokość składek członkowskich, naliczanych na podstawie dochodu każdej z osób i zatwierdzanych przez zarząd na czele z Rozenbergiem, skarżą się pełniącemu nadzór nad gminą magistratowi członkowie wspólnoty – np. Szmul Zylberman, Dawid Offman, Moritz Grünbaum, Chaja Skórka. Jakub Rebbe, Icchek Chimowicz, Józef Trocki, a nawet członkowie zarządu (Fiszel Sendowski). Zarząd miejski – i, jeśli trzeba, wojewódzki – przyznawał najczęściej rację gminie. Ale dochodziło też do ostrzejszych starć: „Niklewski i Herdegen – adwokaci, Szczytna 9, przedkładają zażalenie Ernestyny Kalitzkiej, Rynek Nowomiejski 11, o obniżenie składki za 1935 rok z 1200 zł do 110 zł”. Prawnicy argumentują, że dochód wdowy po majętnym właścicielu nieruchomości Izydorze Kalitzkim, potomku słynnego rabina Kalischera, wyliczono z kamienicy, której właścicielką nie jest sama wdowa, lecz jej zamieszkali w Palestynie (Haifa) synowie, Juliusz i Erwin. Na kilkustronicowy pozew sądowy Rozenberg odpowiedział w sierpniu 1935, z dość (jeśli nie nadmiernie) dużym temperamentem, stosując specyficzny – choć też wiele mówiący o obyczajach gminnej społeczności – dobór argumentów:

„Co się tyczy wydatków związanych z chorobą męża to jest odwaga pani Kalitzkiej mówić o rzeczach, które sprawić wstyd i hańbę, o ile się o nich nie mówi. Wszyscy mogą świadczyć, że nawet nie chciała sprowadzić lekarza, flaszkę wina, którą lekarz zapisał, kupić nie chciała, na żądanie można to wszystko udowodnić, schowała się, a mąż konał”. A do tego, ów konający mąż, wedle wiedzy dobrze go przecież znającego Rozenberga, „posiadał zagranicą w bankach ogromne sumy”. Trudno uznać, by po tej zaocznej wymianie zdań (czy plotek?) prezes i pani Kalitzka pałali do siebie sympatią. Czy wdowa była istotnie tak zła i chciwa, czy Rozenberg bezczelnie łupił nad miarę? Obojgu w każdym razie z pewnością nie brakowało charakteru. Nie ulega też wątpliwości, że na tle corocznych zestawień wysokości składek 1200 zł pani Kalitzkiej jest jedną z najwyższych (bo zaczynają się od poziomu 5 zł, przeciętnie wynoszą 100-200).

W każdym razie gmina była organizmem o rozbudowanych potrzebach. Budżet na rok 1936 wśród przychodów wymienia: z uboju rytualnego 4000 zł, za honory rytualne 520, za miejsca w synagodze 600, za komorne 5862, ze składek członkowskich (tych, które niektórzy wzbraniali się płacić) 19 360. Widać więc, że składki, na których tak Rozenbergowi zależało, były głównym dochodem toruńskiej wspólnoty. Liczne „rozchody” zawierają między innymi: „zapomogi dla Palestyny 300 zł”, „dla uchodźców z Niemiec 300” (to już rok 36!), i mniej misyjnie, a bardziej praktycznie: „czyszczenie kominów 134, naprawy 3350”. To zestawienie – jak sąsiedztwo bożnicy i pralni – pokazuje, jak codzienna zapobiegliwość, zatroskanie o sprawy praktyczne mieszały się z rytuałami religii, regulującymi różne aspekty codziennego funkcjonowania i określającymi specyfikę społeczności, utkanej przecież z różnych spraw.

Wśród rozchodów z tego samego roku interesująco wygląda pozycja: „Wypłaty urzędnikom tutejszej Gminy”, bo mówi o wewnętrznej strukturze i hierarchii wspólnoty wyznaniowej, a do tego przywołuje ludzi, którzy odpowiadali za jej codzienne funkcjonowanie:

„rabin dr Glicenstein 350 zł (13 i 14 pensja 700)

rzezak Rozensztajn 200

kantor Myszkowski 100

sekretarz Alpert 100

sługa bóżniczny Izbicki 70

nauczyciel religii Wajngott 30”.

I tak każdego roku (podane są pensje miesięczne). Z dzisiejszej perspektywy uderza solidny (po dzisiejszemu mówiąc: grecki) socjal dla rabina, najważniejszej osobistości, sklasyfikowanej jednak też jako „urzędnik”, solidna pozycja rzezaka rytualnego, którego pracę ceniono dwukrotnie wyżej niż bądź co bądź artysty-kantora, kiepska pozycja nauczyciela religii (mniej niż połowa pensji posługacza!), no i brak wynagrodzenia dla zarządzającego całością Rozenberga…

 

Ubój i aryjska moralność

Poufne i pilne ponaglenie wydane przez Wojewódzki Zarząd Pomorski pod tytułem „Pocztówka do Pana Prezydenta Miasta w Toruniu” głosi: „Proszę o spieszne załatwienie pisma z dnia 20 lutego 1935 w sprawie taks za ubój rytualny. Termin zaraz”.

Za prezydenta miasta odpowiada natychmiast wiceprezydent: „proponuję taksę dla uboju rytualnego jak następuje:

za ubój wołu lub krowy 5 zł

cielęcia owcy lub barana 2

indyka 1

gęsi 0,75

kaczki 0,35

kury 0,25

kurczęcia 0,15

gołębia 0,10”.

Rok później Zarząd Miejski w Toruniu w piśmie do urzędu wojewódzkiego, oznakowanym jako „poufne w sprawie uboju” podaje „ilość dusz żydowskich w Toruniu: 842”. Na co ta informacja? W życie wchodzi zarządzenie, dopuszczające ubój rytualny w miastach, gdzie odsetek ludności żydowskiej przekracza 3%... Nie jest takim miejscem Toruń (nieco ponad 1%). Zarząd miejski zaznacza, że magistrat „wypowiedział się przeciw koncentracji uboju rytualnego z całego Województwa Pomorskiego w Rzeźni Miejskiej w Toruniu, gdyż uważa centralizację zaspokojenia jakichkolwiek potrzeb mniejszości żydowskiej w Toruniu za niepożądaną…”

Jeszcze ostrzej stawia sprawę dyrektor toruńskiej Rzeźni i Targowiska Zwierzęcego B. Wrzyszczyński w kwietniu 1936: „Ubój rytualny przez ludność chrześcijańską przyjęty zostanie z oburzeniem z powodu tego, że ludność chrześcijańska opłacać musi haracz na rzecz Żydów przez spożywanie tylnych części [?]. Opierają się oni na powagach naukowych żydowskich względnie żydowskiego pochodzenia (np. Prof. Dr. Trawiński Akad. Med. Wet. We Lwowie [...] przechrzcił się podczas drugiego roku studiów, poprzednio nazywał się Teitelbaum, ożeniony był pierwszy raz z Żydówką, z którą się rozwiódł, drugi raz z Ukrainką). Cały świat naukowy aryjskiego pochodzenia wypowiada się przeciw ubojowi rytualnemu.

Najważniejszym czynnikiem przemawiającym przeciwko ubojowi rytualnemu jest czynnik gospodarczy, który upośledza w najwyższym stopniu rolnika-hodowcę, uszczuplając jego dochody”.

Ubój rytualny został więc w roku 1936 z rzeźni miejskiej wycofany, a obrońcami zwierząt okazali się obrońcy dominacji aryjskiej rasy, stosujący w swej walce argumenty z… pochodzenia. Które zresztą niebawem miały stać się jeszcze bardziej powszechne i które coraz wyraźniej odgraniczały świat owej intrygującej inności murem.

 

Teatr i Rozenberg na Kasztance

W kompleksie synagogalnym przy Szczytnej 12, za oknami I piętra kahalnej kamienicy przez całą jej dwunumerową długość od strony ulicy, mieścił się również teatr – pierwszy i jedyny teatr żydowski w Toruniu, choć nie łatwo mu było zaistnieć. 4 marca 1932 do prezydenta miasta zwraca się kłopotliwy lokator II piętra kahalnej kamienicy:

„Sprzeciw Ludwika Swołka, naczelnego sekretarza Sądu Apelacyjnego w Toruniu, Szczytna 10, przeciw budowie sceny teatralnej i urządzania widowisk w domu przy ulicy Szczytnej 12.

W domu przy ulicy Szczytnej 12, należącym do Gminy Żydowskiej w Toruniu, znajduje się na I. piętrze sala, obejmująca cały front domu, która służyła pierwotnie na wykłady i skromne zebrania. Obecnie w ostatnich dniach pobudowano w sali tej masywną scenę teatralną, przeznaczoną na urządzenie przedstawień teatralnych. Jestem przekonany, że stało się to bez udzielenia koncesji budowlanej ze strony miejskiego Wydziału Budowlanego, gdyż lokal nie nadaje się na teatr, ze względu na niebezpieczeństwo pożaru i spokój domowy. Nad całą salą na drugiem piętrze znajduje się moje mieszkanie. Sufit sali jest drewniany tak, że w razie pożaru grozi mnie i mojej rodzinie niebezpieczeństwo życia. W razie pożaru lokatorzy mieszkający na II i III piętrze nie zdążą ratować się ucieczką jedynemi schodami, skoro pierwsze piętro zablokowane będzie przez opuszczających salę uczestników przedstawienia. Poza tem z powodu cienkiego sufitu drewnianego słychać w mojem mieszkaniu wszelkie odgłosy, zaś przy muzyce, śpiewie i tańcu, spoczynek nocny jest zupełnie wykluczony”.

Wysłana z magistratu inspekcja stwierdza na miejscu, że „wykonuje się scenę dla przedstawień teatralnych. Podyum z schodami, ścianę z desek (jako przegroda między sceną a widownią) już ustawiono”. A więc drażniący lokatora teatr już zaczął się rodzić.

12 marca do zarządu miejskiego kieruje swoje świadczące o zaawansowaniu prac pismo Rozenberg: „Niżej podpisany uprasza w imieniu Gminy zezwolić na remont podłogi podjum oraz ustawienie kulis i zawieszenie kurtyny na tymże podjumie. Według załączonego szkicu – czerwono oznaczone – nastąpią wykonane zmiany. O spieszne udzielenie zezwolenia upraszam, gdyż na dzień 19 marca 1932 r. zamierzamy urządzić na mocy zezwolenia Starostwa Grodzkiego przedstawienie teatralne dla Gminy”.

Być może było to jeszcze mało, ale kolejne pismo dowiodło niezbicie, że – czy to przez zarzucane mu znajomości w urzędach, czy przez umiejętność grania na stosownych strunach, czy wreszcie – jedno i drugie – Rozenberg umiał zadziałać nader skutecznie na rzecz gminy. 17 marca przesyła magistratowi uszczegółowione dane na temat teatru z lapidarną i nader sugestywną, jak się miało okazać, informacją: „W załączeniu przedkładam rysunki z uprzejmą prośbą o łaskawe zezwolenie na założenie kurtyny w auli tut. Gminy. Nadmieniam, że kurtyna jest niezbędnie potrzebna w celu odegrania sztuki teatralnej z okazji imienin I-go Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego”.

Widać formuła magiczna, której użył prezes zarządu gminy (i regionalny działacz BBWR) w zakończeniu pisma, była nader skuteczna, bo zezwolenie wydano zaraz 19. z pieczątką PILNE. Wyszczególniono drobne zastrzeżenia natury przeciwpożarowej – zakaz palenia, konieczność pozostawiania otwartych drzwi i zakaz korzystania z pieca podczas przedstawień.

Jednocześnie z załączonego przez Rozenberga opisu możemy sobie ten nieistniejący, tak krótkotrwały, jedyny w Toruniu żydowski teatr wyobrazić:

Długość sali wynosiła 12.7 m, szerokość 6,9, wysokość 4,54. „Podłoga jest przymocowana na belkach drewnianych (strop belkowy). Sufit czyli strop belkowo-kasetonowy nad którym znajduje się mieszkanie prywatne. Sala posiada 3 drzwi dla komunikacji. [...] Drzwi środkowe prowadzą wprost do klatki schodowej (schody betonowe), szerokość schodów 1,24. [...] Podłoga sceny znajduje się w wysokości 0,70 m od podłogi sali. Scena sama jest to stare podjum, przy którem ustawiono ścinkę drewnianą o słupkach 10/10, deski 2 cm. Scena jest połączona z salą 3 stopniami. Scenę powyższą pobudowała Żydowska Gmina Wyznaniowa w tym celu, aby urządzać Akademje z okazyj Świąt Narodowych”. Układ sali widoczny jest także na rysunkach.

Kłopotliwy lokator odwołał się wprawdzie jeszcze do wojewody. W odpowiedzi przeczytał jednak, że zarzuty, które stawia „są nieistotne i nieuzasadnione”, gdyż magistrat udzielił gminie wyznaniowej zezwolenia, zaś aula została zbadana komisyjnie przez rzeczoznawców budowlanych i strażaków. Jeśli zaś chodzi o skargi dotyczące hałasu – ich adresatem powinno być starostwo grodzkie „dokąd należy kierować sprawę zakłócania spokoju publicznego”.

No i teatr powstał.

 

 

Żyd Szmerko

Kim był? Po części odpowiada na to pytanie sam, dyktując protokół 26 lipca 1934, podczas awantury w gminie, w rozpętaniu której miał swój niemały udział: „W Warszawie pracowałem w firmie H. B. Raabe przez lat 25 do wojny światowej. W czasie wojny wchodziłem w skład komisji rozdzielczej żywnościowej, która zajmowała się rozdziałem żywności pomiędzy ludność. Po wojnie światowej prowadziłem sklep skór w Warszawie przy ul. Franciszkańskiej 24, później przy tej samej ulicy pod nr 20. W latach 1922-26 prowadziłem pracownię futer przy ul. Nowlipie 7. Od lipca 1926 mieszkam w Toruniu”. Z załączonego do akt zapytania o karalności można dowiedzieć się jeszcze, że Szmerko był synem Matusa i Kejli, urodzonym 8 sierpnia 1882, i nie był karany.

Szmerko Szput, kupiec i działacz toruńskiej gminy, przewodniczący jej komisji rewizyjnej, na około miesiąc przed spisaniem przytoczonego wyżej protokołu rozpoczął otwartą wojnę z prezesem zarządu Rozenbergiem. 20 czerwca 1934 doniósł miastu, że zrzeka się ciążącej na nim jako na przewodniczącym komisji rewizyjnej odpowiedzialności za działania gminy, a jeszcze 15 czerwca napisał do zarządu wspólnoty: „Wobec ostatnich niesnasek pomiędzy mną a p. Prezesem i krążących wersji w mieście, chcę złożyć kres tym wszystkim plotkom”. W tym celu zwołał zebranie, jak się okazało, ważne w wewnętrznych rozgrywkach toruńskiej wspólnoty.

Zachował się „Protokół z zebrania członków Żydowskiej Gminy Wyznaniowej w Toruniu z dnia 23 czerwca 1934 r. w lokalu „Bet-Am” przy ul. Rabiańskiej Nr 16”. Na zebraniu obecne były 84 osoby, a kluczowym punktem programu był referat Szputa, mający zdemaskować nadużycia prezesa Rozenberga i położyć kres jego władzy. W tym celu Szmerko przedstawił „krótki zarys od 1931 r., z którego wynika, że obecny prezes Zarządu Gminy p. H. Rozenberg miał na względzie jego prywatne dobro i w tym to celu wszelkimi środkami usiłował dojść do kierownictwa, co mu się różnemi sposobami udało”. Mianowany jako komisarz rządowy miał Rozenberg pełnić funkcję honorowo, na co pozwalał jego stan majątkowy; ale „przede wszystkiem pobierał pensję miesięczną zł. 300. Następnie zainstalował sobie w jego przedsiębiorstwie handlowym przy ulicy Strumykowej telefon na koszt gminy. Za abonament jako też za rozmowy zamiejscowe, które nosiły charakter prywatny, obciążył kasę Gminną, co pochłonęło za sobą większe kwoty pieniężne”. Dalej następuje wyliczenie kwot księgowanych, zdaniem Szputa, nazbyt kreatywnie: „fundusz ubogich zł 2276,87 wydaje się nieprawdopodobnym i stwierdza zagmatwanie księgowości. Albowiem nie wiadomo komu wypłacano te pieniądze. Gdy się znalazł ubogi, to jak wszystkim jest wiadomo, Gmina odesłała go do poszczególnych członków, by w potrzebie ratowali bliźniego”. Do tego „podczas gdy rachunki za ubezpieczenie od ognia, na konserwację domów i t. p., które wynosiły około zł 9 tysięcy, zalegały długiemi miesiącami z zapłatą, wydano różnym pożyczki bezpodstawnie i bez żadnej gwarancji”.

Szmerko wspomniał także o zawartej po stwierdzeniu wymienionych nieprawidłowości ugodzie z Rozenbergiem, który zobowiązał się wpłacić rekompensatę nadużyć i zwrócić pieniądze za telefon, jednak wywiązał się ostatecznie tylko z drugiego zobowiązania.

Szput domagał się także posiedzenia komisji rewizyjnej, która wyjaśniłaby m in. „fakt zatrzymania na ulicy Szerokiej dnia 17 maja przed południem obsługacza Fiszla Izbickiego z pełną paką kafli berlińskich, własności Gminy, dobrych do użytku. Na interwencję referenta [...] oświadczył, że kafle pochodzą z własności Gminy z rozebranego pieca małej Bożnicy i że kafle te nie nosi dla swego użytku, lecz na podstawie otrzymanego polecenia p. H. Rosenberga odnosi takowe do nowego prywatnego mieszkania p. H. Rosenberga, który w swym mieszaniu przestawia piece”… Sama scena na Szerokiej musiała wyglądać dość zabawnie, gdy zapewne rozemocjonowanemu Szputowi tłumaczył się obładowany „pełną paką kafli berlińskich” posługacz Izbicki, przyłapany na gorącym uczynku szmuglowania gminnych kafli do mieszkania prezesa…

Ukazanie – zapewne w nadmiernym wyostrzeniu – pewnych gminnych realiów, relacji i ich wypaczeń, barwna, archaizująco-usterkująca („nie nosi te kafle”) kwiecistość pełnej oburzenia filipiki Szputa, wreszcie, dająca posmak sensacyjnej, palącej aktualności tak odległemu tekstowi emocjonalność, wyrażająca się w pełnych oburzenia uogólnieniach i zakłóceniach składni, nb. w sposób nader podobny do mowy Rosenberga (np. o pani Kalitzkiej) – wszystko to czyni z protokołu referatu Szmerka najpełniejszą, najbardziej plastyczną i sugestywną z językowych rekonstrukcji tamtego utraconego świata. Można go przez chwilę zobaczyć jakby w szklanej kuli – w zamknięciu z tak właśnie poskładanych słów.

 

Część II artykułu

 

i J. Kucharzewska, „Architektura i urbanistyka Torunia w latach 1871-1920”, Warszawa 2004, s. 215.

ii Tamże, s. 212.

iii Tamże, s. 213.

iv Z. H. Nowak, „Dzieje toruńskich Żydów w pierwszej połowie XIX w.”, „Rocznik Toruński”, t. 18, s. 118.

v J. Kucharzewska, „Architektura i urbanistyka…”, s. 213.

vi Tamże, s. 216.

vii Tamże, s. 216-217.

viii A. Bieniaszewska, „Żydzi w Toruniu w latach 1793-1950”, „Rocznik Toruński” 2011, t. 38, s. 34.

ix Tamże, s. 33.

x J. Kucharzewska, „Architektura i urbanistyka…”, s. 218.

xi Tamże, s. 218.

xii Tamże, s. 219.

xiii Tamże, s. 219.

xiv A. Bieniaszewska, „Żydzi w Toruniu…”, s. 43.

xv Tamże, s. 43.

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry