Wyszukiwanie

:

Treść strony

Literatura

O książkach i ziołach: Brodski w Pradze

Autor tekstu: Daria Danuta Lisiecka
21.12.2017

- Pojedziesz ze mną pojutrze do Pragi? - zapytała koleżanka, witając mnie na przystanku autobusowym w dżdżysty listopadowy dzień.

- Tak! - odpowiedziałam bez namysłu i była to najlepsza odpowiedź.

Czas wyprawy zamykał się w trzech dniach, a zatem i bagaż musiał być optymalny. Nie ma jednak podróży bez książek, a nie lubię tkwić w drodze nad ekranem telefonu, iPoda, laptopa czy innego nośnika. Chciałam przypomnieć sobie w Pradze „Bambino di Praga” Hrabala, wylądowała przeto w torebce chudziutka antologia czeskich dysydentów, w której zawarto ten poemat. Czcionka nieomal szóstka, z naciskiem na nieomal. Trudno, jakoś odczytam, znam przecież prawie na pamięć. Nie zastanawiałam się długo nad drugą książką. W zasięgu ręki leżał „Znak wodny” Brodskiego, który nakładem Zeszytów Literackich wznowiono po raz kolejny, zabrałam więc i ten esej.

Od jakiegoś czasu wracam do małych, finezyjnych form literackich. Im więcej wokół tłustych powieści, opasłych ksiąg, gubiących sens w nadmiarze opisu, przeważnie wartych jednorazowego czytania, do których się nie wróci i które skazane są przez lata na zbieranie bibliotecznego kurzu, tym bardziej tęskni się za formą zwartą, domkniętą, skomponowaną niczym dzieło muzyczne i chociaż krótką, to zapadającą w pamięć i drążącą wrażliwość czytelnika na długo. Taką, która zostawia nieograniczoną przestrzeń refleksji, która powraca w rożnym czasie i przypomina się w różnych kontekstach. Dlatego coraz częściej wiersze, a nade wszystko eseje. Dobry esej jest jak kameralna kompozycja muzyczna, umiejętnie różnicuje tempa, harmonijnie rozwija w wariacjach temat główny, ma własny styl i ekspresję, jest dobrze skomponowany. I takie cechy posiada „Znak wodny” - historia miłości poety do miasta.

A miłość „jest uczuciem bezinteresownym, jednokierunkową ulicą. To dlatego można w ogóle kochać miasta, architekturę samą w sobie, muzykę, nieżyjących poetów, albo przy pewnym szczególnym usposobieniu jakąś istotę boską. Miłość jest bowiem czymś, co dzieje się pomiędzy odbiciem a odbitym przedmiotem”. Jak się okazało, była to miłość aż po grób, bowiem Josif Brodski zastał pochowany w ukochanym mieście na San Michele - wyspie umarłych.

Wenecja Brodskiego, bo o niej traktuje esej, najpierw w odległym Leningradzie była hołubiona pod postacią zdjęcia w magazynie „Life”, harmonijki pocztówek, modelu gondoli, czarno-białej kopii filmu Viscontiego „Śmierć w Wenecji” - młodzieńczych talizmanów, zaklinających zgrzebną rzeczywistość, atrybutów marzenia o podróży, pierwszych oznak zauroczenia, połączonych z tęsknotą za nieznanym. Później stała się miastem pierwszej upragnionej podróży, wreszcie zimowych wypraw przez długie lata. Brodski, mimo ciągłych powrotów do Wenecji, nie miał złudzeń, że uda mu się ją oswoić na tyle, by poczuć się tubylcem. Wiedział, że zawsze będzie tu przyjezdnym i obcym, że pisana mu jest rola melancholijnego wędrowca. Przyjmuje ją i praktykuje. Prowadzi po miejscach nasyconych i przesyconych pięknem, karmiącym oko i umysł. Trudnych i niepowtarzalnych. Groźnych w gęstej mgle i wilgoci, przepastnych przestrzeniach rozpadających się pałaców, przyjaznych o zmierzchu i o świcie. Nieuchwytnych i do ciągłego odczytywania. Tu czas się nawarstwia, zwiedzany dom współczesnego zamożnego mieszczanina istnieje w czasie realnym i zarazem w przekroju wielu stuleci, wygląda tak, jak mógłby przed wiekami, bo przecież „sądząc po książkach stojących za drucianą siatką na półkach wiśniowej, drewnianej szafki o rozmiarze szafy na odzież, stulecie, z którego pochodził dżentelmen, mogło być nawet wiekiem XVI”. Lustro wody odbija tu trwanie i nietrwałość, skrapla się łzą na obliczu wędrującego.

Prowadzą nas po Wenecji rozbudowane frazy języka poety, pełne metafor, zniewalające.

Chciałoby się za tym głosem, tą muzyką, tym przewodnikiem iść i się zagubić. I jeszcze, gdy czytam, przypomina mi się film „Pogłosy, powidoki” według scenariusza antropologa kulturowego, Dariusza Czai, o Wenecji - palimpseście, ciągle się nawarstwiającym, jak i odsłaniającym wiele struktur naraz. Wenecja Brodskiego ma także i te cechy.

Tymczasem Praga w ostatnich promieniach przedzimowego słońca. Czytam ją zmęczonymi stopami włóczęgi, czułym spojrzeniem, które zawsze jest przed słowem. Patrząc ze wzgórza Hradczany na wydobywające się o świcie z ciemności i lekkiej mgły czerwonodache miasto, myślę o nieprzebytej mgle w Wenecji Brodskiego, nebbii, tak gęstej, nieprzeniknionej i nieruchomej, że człowiek wchodzi w nią, odciskając swoją sylwetkę, a odcisk ten trwa jeszcze długo po jego przejściu. Przemierzając praskie mosty, myślę o mostach na Canale Grande. Płynący pod nimi ciemny nurt odbija się w opromienionej słońcem Wełtawie. Znak wodny rymuje się ze znakiem wodnym.

 

 

Josif Brodski, Znak wodny,
Zeszyty Literackie, Warszawa 2016.

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry