Książka ta została wydana już ponad dekadę temu, a jej tytuł ma niewiele wspólnego z dramatem uchodźców z Syrii i Iraku uciekających przed wojną i okrucieństwem walczących reżimów. Jednak w czasie, gdy ten dramat się rozgrywał (co się niestety do dnia dzisiejszego nie zmieniło...) i słowo uchodźca powtarzane było częściej niż kiedykolwiek wcześniej, ja tę książkę czytałem. Bliskość z innym, a bardzo związanym z tym dramatem, aspektem rzeczywistości czułem bardzo intensywnie. Otóż reakcją sporej części naszego społeczeństwa na ten tragedię Syryjczyków były chorobliwy lęk, demonstrowana przez internautów, uczestników manifestacji antymuzułmańskich i wielu polityków ksenofobia, a wreszcie akty jawnej agresji. Do tego doszedł akt absolutnie irracjonalny i wstrząsający – a mianowicie spalenie na wrocławskim Rynku kukły mającej przedstawiać Żyda. Te wszystkie wydarzenia sprawiły, że bardziej, niż kiedy indziej mogłoby tak się stać, czułem pod warstwą anegdotyczną czy na poły kronikarskim zapisem życia jednego pokolenia przeżywającego młodość w latach 50. i 60. – też tę warstwę dramatu, którą Grynberg zaklął w jednym tytułowym słowie. W tekście jednak zamiast wstrząsu, tragedii, mamy melancholię; najbardziej automatycznym skojarzeniem literackim, jakie zaświtało w mej, nomen omen, głowie było „Z głowy” Głowackiego – zresztą obie książki łączy też prozaiczny już fakt, że były nominowane do nagrody Nike – ale właśnie obecność tej lekkiej, ale widocznej melancholii towarzysząca równie bystremu oku i sprawnej, żywej narracji u obu pisarzy, odróżnia według mnie najbardziej oba portrety mniej więcej podobnych czasów i tego samego pokolenia.
Choć nie wszystkie osoby, o których snuje opowieści Grynberg, były bezpośrednio doświadczone przez dramat marca 1968 roku i choć również rzeczywistość, która wielu prowadzi poza granice Polski, nie jest mimo wszystko aż tak straszna, wszak sam Grynberg wraca do niej – to jest w niej coś niedobrego, co nie daje się sprowadzić do panującego wówczas systemu, a czego szczególnym uzewnętrznieniem była właśnie fala pomarcowego antysemityzmu. Nie świadczy to chyba dobrze o obecnym czasie, że jestem w stanie w jakiś szczególny sposób poczuć i chyba zrozumieć dramat tamtych czasów – i to nie tylko za sprawą książki Grynberga... I nie tylko ja...
Opowiadając dramat 68 roku Grynberg zwraca uwagę, że ludzie przeżywający go, szczególnie starsze pokolenie, nie mogli uciec od złowieszczych skojarzeń z tym, co się działo w czasach okupacji. Sam autor w każdym niemal miejscu na ziemi, w którym pojawia się na stronach „Uchodźców”, przywołuje historie lokalnych społeczności żydowskich, którym przez wieki towarzyszyło poniżanie, wysiedlenia, odrzucenie.
Uchodźca w odróżnieniu od emigranta (w potoczym tego słowa rozumieniu) ma poczucie, że znajduje się na wygnaniu tylko chwilowo, że jest wciąż przywiązany do ziemi, którą opuścił i do której chce wrócić. Co zrobić, żeby ksenofobia nie zniechęcała ostatecznie do naszego kraju tych, którzy go opuścili niegdyś z jej właśnie powodu, żeby nikt z tego powodu nie musiał już z Polski uciekać, a wreszcie – żeby nasz kraj był dla każdego potrzebującego schronienia gościnny, dobry, ludzki?
„Uchodźcy”
Henryk Grynberg
Świat Książki
2004