Rudnicki, jakby ktoś nie wiedział, jest ważnym polskim pisarzem, którego, jeśli ktoś nie zna, powinien nadrobić zaległości. Po świetnych i ulubionych: „Męce kartoflanej" i "Śmierci czeskiego psa" do rąk moich wpadł najnowszy zbiór tekstów „Trzy razy tak!”.
Obok tradycyjnych już opowiadań mamy tu do czynienia z szeroko pojętą publicystyką. Bohaterem jest sam autor w różnych sytuacjach i rolach – raz jedzie do Gdyni (albo gdziekolwiek indziej) w celu odebrania literackiej nagrody, która i tak w końcu zawsze ląduje w innych rękach, innym razem zatrudnia się jako człowiek, który odzyskuje od bardzo ekscentrycznych ludzi książki pożyczone z biblioteki. Czasem podróżuje samochodem, czasem czymś innym, incydentalnie – jako nieboszczyk w trumnie, wspólnie z prawowitym jej lokatorem. Kiedy indziej znów udaje się do Afryki, by oglądać tamtejszą „spreparowaną” wioskę i z braku atrakcji oddaje się fantazjom na temat jednej z uczestniczek wyprawy.
„…posuwałbym Cię tak, że dostałabyś choroby lokomocyjnej”. (s.145).
Co ciekawe i szokujące – wszystkie te przygody wyglądają jak komentarz do autentycznych zdarzeń. Jest autor zatem i filozofem, i melancholijnym samotnikiem starającym się za wszelką cenę nadać samotności znamiona stanu wesołości i beztroski.
Zdarza się, że w charakterystyczny sposób kontempluje kondycję współczesnej prozy, a raczej kondycje współczesnego prozaika, czyli siebie samego.
Rudnicki to także uwięziony na łańcuchu polskości wagabunda opisujący doświadczenia z zagranicznych wojaży, historie poznawania innych ludzi i kultur.
Niby wszystko jest w porządku. Jest kop w mordę i poprawka w dupę. Jest surrealizm, który robi z mózgu konfetti, intelektualnie szatkując go na „mikrokawałki” niedające się już nijak poskładać. Styl i język pisarza zasadniczo są bez zastrzeżeń. Rudnicki to wciąż członek montypython’owskiej trupy. Pełen dystansu do siebie i świata, kpiarz opisujący rzeczywistość przy pomocy groteski.
„Jeszcze raz obracam się za siebie, ślady. Moje, skądś przecież musiałem tu przyjść. Idę po nich, wracam, prowadzą do chodnika, koniec. Z chodnika przyszedłem? Urodziłem się na chodniku, po czym opuściłem go, wyemigrowałem, przez plażę dotarłem na brzeg morza i osiedliłem się. A jedyny mój sąsiad to cień, też mój, brawo! Biografia na parę opasłych tomów. A ślady jakie zostawiłem, to te na piasku. Trwałe do pierwszego większego wiatru. Wracam po nich, bo jeśli znowu zapomnę, gdzie byłem, to nie będę wiedział, gdzie jestem”. (s.11).
Wizja świata Rudnickiego jest mi bardzo bliska. Absurdalna estetyka, czyste wariactwo i brudne szaleństwo. Meteoryty i krajzega, prymarny kod literacki, który sprawia, że z umysłu pozostają wióry i już na zawsze ma się wrażenie, że świat zawiesił się po którymś tam kwasie. Lubię to wszystko.
Niestety, mam wrażenie, że na życzenie dziennikarzy „Gazety Wyborczej” skopiował sam siebie, popełniając książkę, która nie jest zła, ale bez której dałoby się żyć.
Janusz Rudnicki, „Trzy razy tak!”
Wydawnictwo: W.A.B.
Seria: Archipelagi, 2013