Od wydania „Biegunów” Olgi Tokarczuk, a i mojej pierwszej lektury tej książki, minęło dwanaście lat. W tym czasie powieść zyskała poklask, uhonorowano ją zarówno Nagrodą Literacką Nike, jak i Nagrodą Bookera, sama autorka zaś zdobyła literackiego Nobla za 2018 r. A jednak powrót po latach do tego utworu stał się zadaniem ponad siły, niedokończone fragmenty fabularne straciły moc, marginalia i ciekawostki gęsto w tekście przytaczane wyblakły, komentarze narratorki zaczęły irytować trudnym do zaakceptowania tonem. Być może wina tkwi nie tyle w utworze, co w czytającej albo w listopadowym spleenie, dającym się jej we znaki, niemniej powtórna lektura zniecierpliwiła, otarła się o porażkę i nic na to nie poradzę.
„Bieguni”, żadną miarą niedający się streścić, to rzecz o podróży, wiecznym ruchu niezakładającym powrotu, a więc odmiennym od paradygmatu podróży Odyseusza, u której kresu był powrót do domu. Narratorce taka podróż wydaje się jedyną godną współczesnego człowieka formą istnienia. Przywołani w tytule „bieguni” to reprezentanci siedemnastowiecznej sekty prawosławnej, która głosiła, że przed diabłem władającym światem można się uchronić tylko dzięki nieustannej wędrówce, wyzbywając się potrzeby posiadania czegokolwiek, rezygnując z zadomowienia i dóbr materialnych. Zdaniem Tokarczuk podobny rodzaj napięcia towarzyszy współczesnym nomadom.
Dekonstrukcji w jej powieści ulega więc sama podróż, przeglądająca się w dziesiątkach fragmentów rozbitych luster, cytowanych przykładów i ciekawostek, rozłożona na czynniki pierwsze.
Aby tę zdekonstruowaną podróż opowiedzieć, Tokarczuk znajduje pojemną konstrukcję. Opowieść przybiera formę ponowoczesnej sylwy, tworzy mozaikę fragmentów, czy też patchwork zszyty z różnych form lub garść luźno rozrzuconych puzzli, które nigdy nie złożą się w spójny obrazek. Są tu próby eseistyczne, wywody „psychologów podróżnych” – naukowców wygłaszających na różnych lotniskach otwarte wykłady, fragmenty fabularne, spostrzeżenia i wspomnienia narratorki, historie wyczytane z innych ksiąg, fragmenty aforystyczne. A każda z użytych form cechuje się nieciągłością, nielinearnością, jest niedokończona, amorficzna, porzucona lub zaniechana.
Autorka nazwała swoje dzieło „powieścią konstelacyjną”, sugerując, że taka forma najbardziej przystaje do tematu, a i naszej chwiejnej rzeczywistości, bo jak twierdzi:
„Stać z boku. Widzi się tylko świat we fragmentach, innego nie będzie. Są momenty, okruchy, chwilowe konfiguracje, które raz zaistniawszy, rozpadają się na części. Życie? Niczego takiego nie ma; widzę linie, płaszczyzny i bryły, i ich przemiany w czasie. Czas zaś wydaje się prostym narzędziem do mierzenia drobnych zmian, szkolną linijką z uproszczoną podziałką – to zaledwie trzy punkty: było, jest i będzie” (s. 204).
Obiecujące wątki fabularne nie znajdują zatem rozwiązania, nie dowiadujemy się, jak rozstrzygną się losy Kunickiego, któremu w Chorwacji zaginęła żona, co stanie się z Annuszką, która uciekła z domu, porzucając męża i chorego syna, by oddać się wędrówce, szwedzkiego profesora i jego młodej żony, prowadzących wykłady o kulturze antycznej na statku turystycznym pływającym po Wyspach Egejskich czy też anatoma Filipa Verheyena, który pisał listy adresowane do swojej amputowanej nogi.
Inny temat podjęty w „Biegunach” to martwe ciało, postrzegane jako to, co po nas zostaje, w gabinetach osobliwości czy słojach z formaliną, zwłaszcza ciało z jakąś skazą, ułomnością, odstępstwem od normy, dziwnością.
Powieść Tokarczuk, rozwidlająca się na dziesiątki ścieżek, nie posiada klucza ani spisu treści, jest labiryntem trudnym do opanowania, a tym samym do całościowego objęcia. Być może to czyni interpretację niemożliwą, bo poddać by jej trzeba każdy fragment, znajdując dla niego stosowny kontekst w kulturze bez gwarancji, że przybliży to nam sens i cel całego utworu.
I pomimo że drugie czytanie „Biegunów” nie przyniosło mi satysfakcji, polecam tę lekturę, gdyż nie wykluczam, że może zaskoczyć i olśnić tych, którzy po raz pierwszy po nią sięgną.
Olga Tokarczuk, „Bieguni”,
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2007