O współegzystencji w moim mieście czterech kultur wiem od dziecka, przede wszystkim dzięki opowieściom mojego ojca, który wiele z czasów sprzed drugiej wojny światowej zapamiętał. Dzielił się ze mną tymi opowieściami, opowiadał mi je zamiast bajek przed snem, odtwarzając we własnego pomysłu teatrze jednego aktora całe scenki: z rynku, gdzie sprzedawca groszowych opowieści zachęcał do ich kupna, z wizyty u żydowskiego krawca, niemieckiego masarza, z walk bokserskich w sali dworca, z ulicy. Wiem, gdzie była synagoga i gdzie stała cerkiew, wiem, jak wyglądał warsztat wędrownego szklarza, a jak woziwody, jakie szlagiery grało się w gospodzie, jakie tanga się śpiewało. Świat wykreowany w tych opowieściach był może i małomiasteczkowy i biedny, ale jednak różnorodny. Pisała o nim pochodząca stąd pisarka, Maria Danilewicz Zielińska. Później, na podstawie strzępów dokumentów i dawnej prasy, kolega historyk zrekonstruował go, opisując najważniejsze ulice. Mam świadomość, że żyli tutaj inni, że brzmiały i mieszały się w tkance miejskiej różne języki, boleję że ślady po mniejszościach zatarły się i znikają, że pochłania je, poza miłosierną przyrodą, jakiś syntetyczny czy neutralny „bezstyl”.
Dlatego relację Mordechaja Canina „Przez ruiny i zgliszcza” odbieram osobiście, w sposób zaangażowany. A legła u jej podstaw podróż odbywana incognito. Autor, który odwiedził tuż po wojnie, w latach 1946-1947 sto miast i miasteczek, w których przed Zagładą żyli Żydzi, poruszał się po Polsce z brytyjskim paszportem, podając za angielskiego dziennikarza. Tylko w ten sposób, udając naiwnego, niezorientowanego obcokrajowca, mógł zdobyć zaufanie spotkanych ludzi, uzyskać od nich informacje. Swoją wyprawę zaczął od miast kultu chasydzkiego i największych skupisk Żydów, a zakończył, odwiedzając obozy zagłady: Sobibór, Treblinkę, Chełmno, Auschwitz. Poruszył także już wtedy, a więc niejako na świeżo, temat „gorączki złota”, którym wiele lat później zajmie się, ku oburzeniu niektórych, Jan Tomasz Gross. Caninowi przyszło się konfrontować z pustką po tysiącach straconych, z ich rozszabrowanym mieniem, rozdeptanymi resztkami ich kultury, zacieraniem śladów, dowodami na nieistnienie, wielokrotnym końcem świata:
Mordy: „Nie pozostał żaden ślad żydowskiej obecności, nic prócz dzikich narcyzów na samotnych grobach mordowskich męczenników przy drodze do Siedlec.” (s. 216).
Tunel: „Tam w Tunelu dowiedziałem się, że jestem w kraju, gdzie chłopi w butach trzymają przykazania Boże i że nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij służy do wyściełania cholew...” (s. 372).
Międzyrzec: „Teraz w Międzyrzecu jest cicho jak po dżumie, tak cicho jakby nigdy nie było tu żydowskiego miasta, żydowskiego życia.”(s. 179).
Sokołów: „Chciałem zobaczyć jak wygląda miasto, które było światem mojego dzieciństwa, które – jak wierzyłem – nie ma sobie równych. I zobaczyłem je tak opuszczone, tak straszliwie zniszczone, że kiedy przyjechał autobus do Węgrowa, nogi się pode mną ugięły i opuściłem to miasto. Na zawsze.” (s. 223).
Canin, wcielając się w naiwnego Anglika, rozmawia z miejscowymi chłopami i z trudem dusi w sobie emocje, które im towarzyszą, nie wychodząc z przyjętej roli:
„Zatrzymuję się przy zrujnowanej bóżnicy i pytam:
Chłopi nie rozumieją, więc pytam, kalecząc polszczyznę:
(...) - A gdzie są Żydzi?
Wizyty w miasteczkach, w których już nie ma tych, którzy je współtworzyli, a o ich istnieniu świadczą zaledwie strzępy, napisy na murze, wybrukowana macewami droga, w zestawieniu z niedawnym wspomnieniem ich życia, robią piorunujące wrażenie. Mocniejsze niż wizyta w obozach, o których wiadomo, jaką funkcję pełniły, bywa spotkanie się ze sprzedażą żydowskich prochów na nawóz czy hurtownią macew. Wyrugowanie, skreślenie z codzienności, pustka po istnieniu zapadają kamieniem we wrażliwość, wyobraźnię i pamięć czytającego.
Ale Canin szuka także gorączkowo w tych postapokaliptycznych krajobrazach tych kilku żywych, którzy przetrwali, którym udało się wrócić. Podziwia ich determinację i wolę, dostrzega trud mierzenia się z codziennością. Wie, że dla niektórych z nich powrót w rodzinne strony okupiony jest ceną milczenia o tym, co przeżyli, zwłaszcza o eksterminacji. W Kazimierzu Dolnym spotyka aptekarkę, która porusza się jak cień, ostrożnie, by nikomu nie wejść w drogę, w Kutnie żyje dziesięcioro Żydów, w Chełmie zostały pojedyncze rodziny, między którymi a polską ludnością „stoi gruby mur, którego nie rozbiją żadne działania ani słowa. Po jednej stronie poczucie winy, po drugiej garstka żydowskich rodzin – przestraszonych, zdruzgotanych i niewiedzących, co ze sobą zrobić...”(s. 120).
Autor opisywał wrażenia ze swojej podróż w jidysz, języku nieobecnych i dlatego jego książka dopiero teraz przedziera się do naszej świadomości. Wydana w 1952 roku w Tel Awiwie nigdy nie doczekała się przekładu na język angielski, który mógłby uruchomić potrzebę jej istnienia w innych językach. A jednak w reportażu z otchłani znalazło się miejsce na ton nadziei i wiarę, że kiedyś koszmar się oddali i znajdą się historycy, którzy pochylą się nad żydowskim losem, opiszą go rzetelnie.
Jest 1947 rok, rany nie zasklepiły się, pamięć nie obrosła interpretacją.
Mordechaj Canin, „Przez ruiny i zgliszcza.
Podróż po stu zgładzonych gminach żydowskich w Polsce”,
przeł. Monika Adamczyk-Grabowska,
Warszawa 2018