Do Irlandii zawitała piękna polska jesień. Drzewa, choć nie ma ich tu wiele, pozłociły się cudnie, temperatura spada i coraz wcześniej robi się ciemno. Rozpalam wtedy w kominku i zapalam świece. Zmieniam też gatunki muzyczne i robi się mroczniej i dziwniej i dużo ciekawiej.
Wejdźmy więc do mrocznego jesiennego lasu. Mgła schodzi coraz niżej. A może to jednak dym setek ognisk? Przez opary migocze światło ognia przesłaniane co rusz przez tajemnicze postaci w rytualnych szatach. Dym gryzie w oczy, łzy spływają po policzkach. W końcu udaje się oddzielić szum lasu od rytmicznego dźwięku gitary basowej. Nisko. Bardzo nisko. Stopa bębna akcentuje te melodię, a gitary brudnym przesterem wprowadzają niepokój. Wokale inkantują. Czyżbyśmy zbłądzili w złą część Parku Bydgoskiego? Przeszkodziliśmy w mrocznym rytuale równonocy jesiennej? NIE! To ostatnia płyta warszawskiego zespołu Sunnata pod tytułem ”Outlands”. Bardzo nie lubię określenia stoner doom. Zwłaszcza odnośnie do tego albumu byłoby ono krzywdzące. Dziś każdemu się wydaje, że jak nastroi gitarę niżej, dołoży przester do basu i zagra wszystko bardzo wolno, to już ma stoner metal. Tu dzieje się przede wszystkim bardzo dużo. Faktycznie przez cały materiał przeziera się rytualny klimat, który przypomina mi trochę duchotę Sepultury, a jednak brud i groove pochodzą gdzieś z początków Soundgarden, Kyuss czy Sleep. Płyta jest bajecznie wyważona, nie przygniata ciężarem, daje odetchnąć. Orientalne solówki dodają niepokoju i zaprawdę powiadam Wam: nie trzeba palić konopii, by ten materiał pokochać. „Outlands” przypomina, czym gatunek ten był na samym początku i choć nie jest to jego kamień milowy to dobrze wiedzieć, że polskie kapele nawracają pryszczatych naćpanych nastolatków na właściwe tory. Album został wydany na CD i na seledynowo-zielonym winylu. Okładka komponuje się cudnie z zawartością, gatefold jest przepiękny. Całość jest niesamowitym przedmiotem, świetnie wykończonym. Matowy papier z błyszczącym logo zespołu. Dawno nie miałem w rękach tak perfekcyjnie wydanej polskiej płyty. Wydawnictwo to stawia w dość śmiesznej pozycji duże labele, a gdy dodam jeszcze, że Sunnata wydała ten materiał własnym nakładem, to doleję chyba tylko oliwy do ognia. Mistrzostwo świata!
Album „Chapel Perilous” jest jedną z tych płyt, o których chce się mówić w kontekście kolekcjonerskiem, często zapominając o samej muzyce, ale o tym za chwilę. Trzecie dokonanie pochodzącego z Milwaukee zespołu Calliope jest mieszaniną bluesa z prog rockiem, gdzie kręgosłupem są organy hammonda i potężna dawka starej dobrej rockowej psychodelii. Pełno tu soczystych riffów i wręcz dronowego basu, gitarowych kaczek, dalekich harmonijek i pokręconych wokali. Materiał jest bardzo dobry i świetnie się go słucha wieczorem przy kominku, ale powodem, dla którego chcę Wam o nim opowiedzieć, jest też coś innego. Panowie z Wisconsin wiedzą lepiej niż inni, jak się powinno wydawać winyle. Wydany rok temu singiel do „Chapel Perilous” z utworami „Sea of Red” i „Brujo” powstał w pięciu wersjach. Tak zwany ‘splattered’, gdzie każdy egzemplarz był inny, wersja kolorystyczna, gdzie każda płyta mogła mieć (i miała) inny kolor, wersja z piaskiem w środku płyty, wersja z dwoma komorami z różnokolorowym piaskiem w środku oraz wersja z zatopionymi w plastiku piórkami… Mało? Sam album długogrający doczekał się sześciu wersji i choć czuję się snobistycznie głupio pisząc to, mój multikolorowy czerwony splatter jest najnudniejszą z nich. Istnieje wersja w trzech różnych kolorach plastiku, wersja z piaskiem w środku, a nawet dwie, gdyż kolor piasku może się różnić. Jest wersja z kolorowym płynem w środku oraz wersja z piwem w środku.
Wyjaśnijmy sobie kilka rzeczy. Nie wiem, czy widzieliście kiedyś to, o czym piszę. Między warstwami plastiku, na których znajdują się ścieżki płyty, te, na które położymy igłę, znajduje się komora wypełniona piwem. Piwa nie ma wystarczająco dużo, by wypełnić całą komorę, więc widać, jak płyn ten przelewa się przez komorę w trakcie kręcenia się na talerzu. Staram się nie wymądrzać ale faktycznie sam czegoś dotąd takiego nie widziałem. Takie wydawnictwa są naprawdę rzadkie, a ich ceny sięgają naprawdę kosmicznych poziomów. Problemy są dwa: zapominamy o samej muzyce, a i w mojej głowie czerwony splatter staje się szczytem nudy.
Wróćmy więc do prostszych wydawnictw. Debiut australijskiego Blush Response ”Hearts Grow Dull” wytłoczony został na białym winylu. Mam wielki sentyment do białych płyt. Może podoba mi się idea odwróconych kolorów? Kapela z Adelaidy zaserwowała nam zbór niezwykle sentymentalnych utworów utrzymanych w klimacie klasycznego shoegaze. Dużo chwytliwych melodii, pulsującego basu i dream popowych wokali. Wszystkiemu jest bardzo blisko ostatniej płyty Flyying Colours, ale broń Boże nie jest to zarzut. Bardzo przemyślane wydawnictwo, z piękną okładką i instertem z tekstami.
Na koniec mam dla Was nową płytę dublińskiego The Villagers. Folkowy projekt Conora O’Briena jest już czwartym albumem studyjnym i po trzech latach od wydania przez artystę albumu poprzedniego, muszę przyznać, iż warto było na niego tak długo czekać. Wielki powrót do klimatu sprzed lat, choć jest jakby mniej akustycznie, a bardziej eklektycznie. Dużo elektroniki wplecionej tu i tam, ale wszystko spina niesamowity głos Conora oraz jego świetnie napisane przez niego teksty. Jest on świetnym piosenkopisarzem przejawiającym talent do komponowania do pięknych melodii. Płytę mogę określić jako bardzo „zgrabną”, do słuchania której z pewnością wrócę nie raz. Miesiące temu w przedsprzedaży zaklepałem sobie wersję Super Deluxe. Gatefold z czarną płytą oraz dodatkowa czerwona dziesięciocalowa płyta z bonusowymi utworami. Do tego insert z tekstami podpisany osobiście przez Conora. Pyszna sprawa!
Melancholijnie, trochę wolniej, trochę eklektycznie. Tak lubię kończyć moje jesienne wieczory, gdzie muzyka buja mnie do snu do spółki z ciepłem dogasającego kominka. W Polsce również coraz chłodniej, bardziej deszczowo. Czas leci tak szybko, za chwilę Boże Narodzenie, Sylwester i Wielkanoc. Zwolnijmy na chwilę, wrzućmy płytę na talerz, rozpalmy w kominku…