Wyszukiwanie

:

Treść strony

Muzyka

WINYL MIESIĄCA: Idzie jesień

09.09.2017

Choć sezon urlopowo-letni powoli się kończy, ja dopiero czekam na wrzesień, kiedy to wezmę i spakuję siebie i rodzinę, by udać się na Sycylię i odpocząć od całego zgiełku irlandzkiej stolicy. Wakacje będą to zasłużone, bo nie byłem na żadnych od trzech lat. Jak to jednak bywa w życiu, tuż przed samymi wakacjami na nasze głowy spada nawał obowiązków, drobnych rzeczy do ukończenia oraz innych mniej lub bardziej (zazwyczaj mniej) istotnych szczegółów. Rzecz jasna w moim przypadku wyjątku nie ma i od kilku tygodni mam prawdziwe urwanie głowy. Nie mam czasu na prowadzenie mojego anglojęzycznego bloga, na którym szczegółowo opisuję wydawnictwa na czarnych płytach. Płyty jednak wciąż przychodzą i choć nie w ilościach takich jak wcześniej (i dzięki Bogu!), są za to o wiele bardziej interesujące.

O islandzkiej muzyce mówić i pisać mogę godzinami. Problem jest taki, że trudno jest napisać cokolwiek nowego na jej temat. Wysepka na północy Oceanu Atlantyckiego bogata jest w formacje muzyczne, projekty, zespoły i składy znane ze swojej jakości i dbałości o szczegóły oraz z tego „czegoś”, czego nie ma absolutnie nikt inny na planecie. Milkywhale bez problemu dźwiga spuściznę artystyczną Wikingów. To projekt piosenkarki Melkorki Sigríður Magnúsdóttir oraz producenta Árniego Rúnara Hlöðversssona (ten drugi jest znany jako członek FM Belfast z Reykjaviku). Debiut Milkywhale zatytułowany najzwyczajniej „Milkywhale” z pewnością z założenia miał być albumem trochę bardziej komercyjnym, prostszym i łatwiejszym w odbiorze. Stąd też płyta przesycona jest indie popem i lo-fi dokładnie przyprawionym cudownym, aksamitnym głosem Melkorki. Jednakże w kilkunastu miejscach Árnie się zapomina i bity robią się bardziej progresywnie połamane. Nie brakuje tu romansów z trapem czy dubstepem. Eksperymenty są wpisane w kanon islandzkiej sztuki, więc nikt nie powinien być zdziwiony. Koniec końców Milkywhale jest bardzo spokojną i łatwą płytą, szybko wpadającą w ucho. Świetny debiut! Jestem troszkę zawiedziony samym wydaniem winyla. O ile podoba mi się okładka, tak wszystko, co ona zawiera, to czarna płyta. Nic ponadto. Trochę szkoda, zwłaszcza że zespół znany jest ze swoich niesamowitych występów na żywo, pełnych zapierających dech w piersiach choreografii, ale trzeba pamiętać, iż jest to własne wydawnictwo, a koszta produkcji winyli małe nie są. Swoją drogą, ciekaw jestem, ile na Islandii jest tłoczni tego formatu…

Niewiele więcej w swoim debiucie „Starved” proponuje Mad Denizen, jednakże tutaj jest to cel sam w sobie. Michael Charles stojący za projektem już od lat dziecięcych fascynował się magnetofonami, nagrywając na nie gitary oraz wszelkie instrumenty, do jakich tylko mógł się dostać. „Starved” zostało więc nagrane na starym szpulowcu Tascama. Album przepełniony jest niesamowicie klimatyczną, mroczną przestrzenią wykreowaną gitarami i głosem artysty. Przestrzeń jest wręcz niesamowita. Zamysł nagrywania w sposób, w jaki się już tego nie robi, powstał, aby oddać wrażenie zapisu prawdziwego występu. Zabieg ten się udał, aczkolwiek można odnieść wrażenie, że muzyk grał do pustej sali, co tylko podkreśla przestrzeń i mrok tych dźwięków. „Starved” jest więc akustyczną ucztą dla uszu. Gitara brzmi cudownie, harmonizując z samym głosem Michaela. I mimo iż jest to płyta bardzo spokojna, wręcz melancholijna, to z całą pewnością można powiedzieć, że korzenie artysty tkwią gdzieś głęboko w punk rocku. Założeniem było pokazanie, jak szept potrafi oddziaływać mocniej od krzyku. I faktycznie, mimo iż album ten nie męczy hałasem, to nie można go słuchać ot tak przy pracy. Muzyka ta przykuwa na dobre. Ktoś napisał, że tej płyty trzeba słuchać późno w nocy z papierosem w ustach i szklanką whisky pod ręką. Tak. Od siebie dodam tylko, że słuchać jej trzeba przy zgaszonym świetle. Dźwięki te powstały w ciemności, stamtąd też powinny się sączyć do naszych uszu. Płyta wydana nakładem Broken Ear Records jest czarna, tak jak czarna być powinna. Sto osiemdziesiąt gramów ciężkiego winylu w matowej okładce z niesamowitym drzeworytem Gustave’a Dore’a na awersie. Coś pięknego!

Czy cierpisz na: nagły smutek? Stres związany z pracą? Obawy finansowe? Problemy w związku? Społeczne odtrącenie? Niedopasowanie seksualne? Pogardę do osób, których nie lubisz? Czujesz się zagubiony rzeczami, których nie potrafisz zrozumieć? Możesz być na skraju szaleństwa lub nawet tracić rozum! Twoje życie rozpada się na kawałki… Całe szczęście jest ktoś, kto może pomóc. Kościół Kosmicznej Czaszki.

Jak ja lubię tego typu projekty! Moda na retro zalewa nasze ekrany, głośniki czy nawet ulice. I choć bywa i tak, że jest to irytujące, to zespoły takie jak Church of the Cosmic Skull z UK udowadniają, że retro może być ekscytujące. Połączenie hard rockowych riffów z organami Hammonda, kilkoma głosami śpiewającymi w harmoniach i ogólnym klimatem lat siedemdziesiątych robi „Is Satan Real?” najciekawszym debiutem dzisiejszego zestawienia. Brzmienie typowe dla brytyjskiej sceny rockowej z owego okresu posiada jednak pewną czystość współczesnych produkcji. Mamy tu Deep Purple, solówki jak od Briana Maya, psychodeliczne fragmenty jakby wyjęte z późnych Beatlesów oraz charakterystyczny dla Black Sabbath mrok i zaduch. Image członków formacji też jest nietuzinkowy. Czterech panów, trzy panie. Wszyscy ubrani na biało, z wiankami we włosach bądź w kapeluszach. Gitary pomalowane w kolory tęczy nawiązują do hippisowskich oświeconych artystów z różowej ery. Niesamowite jak cofanie zegara na stole mikserskim w studiu nagraniowym potrafi być świeże. Od „Infestissumam” szwedzkiego Ghost do zeszłorocznej „The Sorceress” Opetha jestem fanem powrotu do korzeni w muzyce rockowo-metalowej. Choć niektórzy chcieliby widzieć „Is Satan Real?” na półce stoner rocka, to ja będę bronił Kościoła Kosmicznej Czaszki i z uporem maniaka będę przekładał tę płytę z powrotem na dział hard rocka obok mniej komercyjnych dokonań Fleetwood Mac czy Thin Lizzy. Mimo iż, nie będę ukrywał, z całą pewnością członkowie formacji nie gardzą roślinnymi specyfikami wciąż nielegalnymi w wielu krajach, to próba wrzucania ich do tego samego worka ze Sleep czy Kyuss jest trochę krzywdząca. Brytyjczycy grają dużo bardziej skomplikowaną i złożoną muzykę. Debiut został wydany w kilku wersjach, które momentalnie rozeszły się na pniu. Czarny winyl, limitowany mleczno-przeźroczysty, różowo-czarny… Mnie udało się dostać repress na przeźroczystym plastiku ze zmienioną okładką. Choć wydawnictwo to już nie jest tak atrakcyjne jak poprzednie wersje (prosta okładka, brak wkładek), to wciąż muzyka sama w sobie jest absolutnie bezbłędna. Wszystkim polecam sprawdzić doktrynę sióstr i braci Kościoła Kosmicznej Czaszki.

Po raz pierwszy ze szwajcarskimi Wikingami z Eluveitie spotkałem się przy okazji recenzji ich płyty „Helvetios” do Musli Magazine długie lata temu. Od tamtego czasu jestem ich wiernym fanem, śledząc każde ich wydawnictwo. Wychowałem się na metalu. Nosiłem długie włosy i glany. Nawet latem, choć tego akurat trochę żałuję. Gdzieś w okolicy osiemnastego roku życia doszedłem do punktu, w którym zdałem sobie sprawę z faktu, że w metalu słyszałem już wszystko. I tak rozpoczęły się moje niekończące się poszukiwania nowej muzyki. Eluveitie z pogardzanego folk metalu uczynili formę sztuki, nadając mu autentyczną energię bez bzdurnego patosu „prawdziwych wojowników”. Fascynacje celtyckim folkiem samym w sobie ukazali, wydając płytę „Evocation I – The Arcane Dominion” zawierającą akustyczne wersje utworów tradycyjnych. I wnet okazało się, że ogromny zespół, w skład którego wchodziło dziewięć osób, który na festiwalach metalowych doprowadzał do ekstazy fanów najcięższych odmian technicznego deathu, nagrał album po prostu folkowy. I był to album piękny. W sierpniu tego roku po ponad ośmiu latach Eluveitie, w składzie niemal całkowicie zmienionym, wydało „Evocation II – Pantheon”. Zmiany personalne dodały trochę świeżości i energii. Trudno też nie przytoczyć tu pewnej ciekawostki. Od roku 2016 na lirze korbowej w zespole gra Polka Michalina Malisz. Najnowszy album Helwetów jest - podobnie do części pierwszej - zestawieniem standardów celtyckich, zaśpiewanych w wymarłym już szwajcarskim narzeczu tego języka. Melodyka, klimat oraz energia połączona z melancholią urzeka od pierwszej nuty. Nie jest to album trudny, ale broń Boże nie jest banalny, choć z pewnością nie jest to muzyka dla wszystkich. Siłą rzeczy brzmi podobnie do folku irlandzkiego, jest jednak mroczniejsza i surowsza. To tak jakby porównać odpustowego iluzjonistę do czarownika parającego się czarną magią ognia.

Płyta została wydana w kilku wersjach, a mnie tym razem udało się zdobyć tę limitowaną. Dwie przeźroczyste płyty, z czego druga to tzw. etched. Jedna z jej stron zawiera zapis ścieżek dźwiękowych, druga zaś tylko ozdobne tłoczenia, reprodukcję twarzy jednego boga z okładki. Jest to z pewnością propozycja dla tych, którzy chcieliby dopiero zapoznać się z folk metalem. Dla tych, którzy trochę się go boją. Dobre wprowadzenie do tematu. Dosyć jesienna płyta na nadchodzące długie, deszczowe wieczory.

Wszystkie te płyty są dosyć jesienne. Trochę duszne, deszczowe i melancholijne. Czas leci, dni są coraz krótsze, pory roku się zmieniają… Ale ja lecę na urlop. Płyty będą na mnie czekać, gdy wrócę do zimnej, już październikowej Irlandii.

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry