Wyszukiwanie

:

Treść strony

Muzyka

sud

WINYL MIESIĄCA: Kwiecień plecień

15.04.2017

Nie było łatwo wybrać płyty na ten felieton. Z jednej strony żadna z nowości, które do mnie dotarły, nie wystawała przed szereg, z drugiej selekcja gatunków dosyć karkołomna i wreszcie z racji samej już ilości żal byłoby którąś pominąć. Przedstawienie więc wszystkich, zwłaszcza w numerze kwietniowym, wydawało się pomysłem właściwym. Kwietniowo również postanowiłem zacząć od płyty, z którą sam do końca nie wiem, co zrobić… bo nie znam islandzkiego.

„Meira suđ” formacji SUĐ (czyt. „Suth”) wydane zostało jeszcze w zeszłym roku własnym nakładem w stolicy Islandii, Reykjaviku. Jestem absolutnym fanem wszelkich dźwięków wydostających się z wyspy, gdzie przez pół roku jest ciemno i zimno. Uważam za fenomen na skalę świata fakt, że naród o liczebności Torunia jest ojczyzną tylu znakomitych artystów. Czy jest to znana wszystkim Björk, Sigur Rós, Múm, czy nawet żartobliwe FM Belfast, zawsze jest to coś wartego uwagi. Nie inaczej jest i tym razem. SUĐ prezentuje szeroko pojęty indie punk. Jest bardzo melodyjnie, choć jest i pełno energii. Całość brzmi dosyć brytyjsko i gdyby nie fakt, że cały album został wyśpiewany po islandzku, byłbym prawie pewien, że jest to kolejna ekipa buntowników spod sztandaru Zjednoczonego Królestwa. Język islandzki właśnie pozostawia mi pewien niedosyt. Mam wrażenie, że coś mnie omija, że nie jestem w coś wtajemniczony. Z drugiej strony absolutnie nie chciałbym, aby ta płyta została nagrana po angielsku. Coś w rodzaju albumu Schrödingera. Album został wydany na czarnej ciężkiej płycie. Bardzo podoba mi się stylistyka etykiet samego krążka, pisana „ręcznie”, jakbym miał do czynienia z tzw. white label. Wkładka z tekstami stylizowana na maszynopis. Prosta okładka z nabitym numerem. Album jest limitowany do dwustu pięćdziesięciu sztuk. Śpieszcie się!

Bergen znane jest z kilku rzeczy. Zespoły takie jak Immortal, The Kovenant, Burzum, Aeternus, czy znany w polskich mediach z afery z wieszaniem nagich modelek na odwróconych krzyżach podczas koncertów Gorgoroth, kreowały satanistyczne odmiany metalu jeszcze w głębokich odmętach lat osiemdziesiątych. William Hut nie jest jednak metalowcem. William gra pop. „Hafnir Games” jest przede wszystkim pięknie wydane. Gruba, ciężka płyta z etykietami, które świetnie wpisują się w cały koncept stylistyczny albumu. Interesująca okładka, ciekawa czcionka, drukowana koszulka na samą płytę. Od pierwszego utworu dostajemy dawkę typowo norweskiego indie popu, William buja nas głosem, który bardzo przypomina mi Neila Tennanta z Pet Shop Boys. Drugie w kolejności Bliss jest bardzo podobne do otwierającego płytę Two Different Ways, ale nie przeszkadza to nawet trochę, bo oba utwory mają niesamowity klimat. Trzy kolejne piosenki ze strony A, mimo że są już bardziej zróżnicowane, to wciąż wspaniale wpisują się w tę atmosferę. Jest tu dużo typowego norweskiego chłodu. Tego czegoś, dla czego kochamy The Knife czy Röyksopp. I dlatego nie mogę wybaczyć Williamowi strony B. Mam wrażenie, że chciał on wydać LP tak bardzo, że na rewersie znalazły się typowe zapchajdziury. What if I irytuje mnie tak bardzo, że nawet taki leń jak ja wstaje z kanapy, żeby przesunąć ramię gramofonu o kolejny utwór. A tam niestety nie dzieje się już nic ciekawego. Cały klimat awersu prysł. Artysta próbuje kopiować znane formacje, nieudolnie stara się poskładać piosenki w całość. Tak bardzo chciałbym otrzymać tę płytę jako EP, nawet w wersji dwunastocalowej, być może z drugą stroną nawet pustą lub modnie wyrytą w motywy z okładki. Byłoby to wydawnictwo absolutnie bezbłędne, zarówno muzycznie, jak i, przez ozdoby na pustej stronie, wartościowe kolekcjonersko. Pozostaje mi nie włączać strony B i spróbować zapomnieć, że w ogóle istnieje.

Bergen przypomniało mi o „kwietniowym” postanowieniu. Dotarła do mnie również płyta metalowa, a jakże! Nie z Norwegii jednak, a z Seattle. „Atrament” jest trzecim albumem amerykańskiego A Sense Of Gravity. Jest to kolejny pokaz umiejętności technicznych sześciu muzyków. Określenie matematyczny metal pasuje tu jak ulał. Riffy są niemożliwie wręcz połamane, perkusista zdaje się mieć dodatkowe ręce, bas wybija rytm, klawisze akompaniują tłem. Mógłbym ponarzekać, że growl jest trochę płaski lub nawet odnieść wrażenie, że wokalista stara się być Jamesem LaBrie, ale i po co? Kilka solówek jest wręcz olśniewających, fragmenty z orkiestrą symfoniczną zachwycają, ale przede wszystkim realizacja dźwiękowa zasługuje na uznanie. Jest to płyta prog metalowa z silnymi wpływami deathcore’u, a jednak w jakiś sposób nie jest aż tak brutalna. Gitara rytmiczna nie daje chwili oddechu, podwójna stopa zajmuje prawie całe tło, a jednak całość wyprodukowana została w sposób, który zachowuje niesamowitą przestrzeń. Jakby zdejmowała część ciężaru z tych dźwięków. Album został wydany w trzech wersjach. Jednej na CD oraz dwóch analogowych. Mlecznobiałej z czarnymi plamami, limitowanej do dziewięćdziesięciu dwóch sztuk, oraz klasycznej czarnej, limitowanej do stu sześćdziesięciu trzech. Obie wydane w formie podwójnego LP, ręcznie numerowane. Same krążki tłoczone były z taką samą dbałością, jaką poświęcono samej muzyce. Mam wrażenie, że trzymam stary, ciężki szelak. Trochę szkoda samej oprawy. O ile okładka jest wspaniała i poniekąd oddaje klimat płyty, to wnętrze typu „gatefold” jest trochę nudne. Po kompozycjach tak rozbudowanych spodziewałbym się zdjęć ze studia albo w ogóle jakichś zdjęć. Pomiędzy okładkami dostajemy za to teksty piosenek, i tyle, trochę szkoda.

„Pearls To Swine” Adama Torresa jest moim faworytem w tym zestawieniu. Urzeka swoim minimalizmem od początku. Kremowa gładka okładka z prostym rysunkiem w jej centrum na matowym papierze. Wysokiej jakości koszulka wewnętrzna, czarna płyta w środku, prosta etykieta. Dołączony plakat z tekstami piosenek po jego drugiej stronie. Gitara, przejmujący wysoki wokal, smyczki… Piękny klimat, niesamowita przestrzeń. Wspaniała płyta do słuchania wieczorami. Jest tu coś z Jose Gonzalesa, ale bynajmniej Adam Torres nie stara się nikogo naśladować. Jest to album, który zdecydowanie trzeba znać. Razem z winylem dostałem również wersję kompaktową i tu pojawia się mój problem. Wydana jest równie ładnie. Matowy papier, piękna wkładka. Problem zaś jest taki, że CD brzmi lepiej. Trudno powiedzieć, gdzie został popełniony błąd. Wielokrotnie miałem okazję porównywać albumy wydane w wersji analogowej z wersją cyfrową i zazwyczaj klasyczny format te potyczki wygrywał. Mastering tego albumu wykonany został chyba pod płytę kompaktową i przeniesiony na winyl bez żadnych zmian. „Pearls To Swine” jest pozycją obowiązkową, polecam, ale chyba mimo wszystko na CD.

Peers grają muzykę, która mogłaby zostać stworzona w przyszłości. Peers pochodzą z przyszłości. Przenieśli się w czasie w vintage’owym Chevy Astro, by grać dla Ciebie. Tak określają się sami artyści z Future Peers. Faktycznie w ich muzyce jest coś, co nie pasuje do naszych czasów. Pierwszym skojarzeniem byli Peter, Bjorn and John, ale nie oddaje to w pełni dźwięków, którymi atakuje nas grupa z Kanady. Jest to twór szalonego naukowca, który wziął nudny indierockowy zespół jakich wiele, pozamieniał im mózgi z losowo wybranymi członkami formacji popowych z lat dziewięćdziesiątych i ubrał w żaboty z lat siedemdziesiątych. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wpadłby na takie kombinacje stylistyczne. W Time We Went Away rockowy riff jest tłem dla wokalu z tak mocnym auto-tune'em, że chłopaki z Eiffel 65 zarumieniliby się z zazdrości, a jednak jest to świetny kawałek. Jak na ilość pomysłów, którymi panowie tryskają i, co więcej, które starają się wdrożyć w życie, płyta ta jest świetnie zbalansowana i niezwykle równa. Nie ma również tego niezależnego zacięcia, które miałoby uniemożliwić granie tej muzyki w komercyjnych stacjach radiowych. Okładka też wyróżnia się z tłumu i trochę niepokojąco zapowiada, co znajdziemy w środku. A w środku czarna płyta o standardowej już wadze 180 gramów. Lubię, kiedy jedna strona etykiety jest pokryta obrazkiem lub zdjęciem, bez żadnych napisów. Bardzo ciekawa pozycja, warta uwagi choćby przez nietuzinkowe podejście do samej idei tworzenia muzyki.

Kwiecień plecień. Bo przeplata trochę zimy, trochę lata.

Dla pierwszokwietniowego żartu celowo pomijam nową płytę Mike’a Oldfielda „Return To Ommadown”. Pierwotne „Ommadown” z ’75 jest lepsze. Ale dobrze wiedzieć, że Mike jeszcze nie powiedział ostatniego zdania.

Galeria

  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry