Jest w jeleniach coś, co kochamy. Są modne, jest w dobrym smaku mieć koszulkę z głową jelenia, albo i tatuaż z porożem. Być może chodzi o ich królewską majestatyczność, o ich tajemniczość, ulotność? Nigdy nie zapomnę dnia, w którym zobaczyłem po raz pierwszy szkielet, wymarłego już, Wielkiego Jelenia Irlandzkiego w dublińskim Muzeum Historii Naturalnej.
Zatrzymałem się więc na chwilę w zadumaniu, gdy trafiłem na okładkę pierwszego albumu, który chcę wam dzisiaj przedstawić. Przegrzebywałem się przez setki i tysiące projektów na serwisie bandcamp. Na okładce jeleń, artysta z Dublina, więc z pewnością to właśnie Wielki Jeleń Irlandzki zapraszał mnie z niej tytułem „Join Me In The Pines”. Skorzystałem z tego zaproszenia.
Całość urzekła mnie od początku tak bardzo, iż nawet nie sprawdziłem, kto jest za nią odpowiedzialny. Strasznie pożądałem tego przedmiotu, jakim jest ta płyta. Matowa okładka z dostojnym stworzeniem górującym nad miasteczkiem. Kto powiedział, by nie oceniać książki po okładce? W środku znalazłem ciężką płytę z etykietami, nad którymi grafik spędził tyle samo czasu co nad resztą wydawnictwa, są absolutnie przepiękne. Wrzuciłem więc płytę na talerz. Moją pierwszą myślą było, że jest to album nierówny. Ale tak nie jest. Każda piosenka jest inna niż pozostałe. Począwszy od minimalistycznego „Mezzanine” z synthpopowymi klawiszami, przez „Joy Is A Lion” z refrenem żywcem wyjętym z Mumford and Sons, po melancholijne „Golden Guilt”, mroczne „In The Ground”, bluesowe, Black Keysowe „Man With A Mission” ktoś prowadzi nas jakby za rękę do swojej ukrytej gdzieś między tytułowymi świerkami kryjówki. Bywa, że jest tu wesoło, czasem tajemniczo, a czasami mrocznie i strasznie. Każda z tych piosenek jest inna, ale są jednocześnie takie same. Są bardzo osobiste, intymne, jakby ktoś napisał je tylko dla mnie, jakby ktoś chciał, żebym to właśnie ja dołączył do niego wśród świerków, usiadł obok ogniska i posłuchał opowieści, jakie ma do opowiedzenia. I ten ktoś jest niesamowicie dojrzałym artystą. Tu mnie zmroziło. Nie ma mowy, aby to był debiut tego kogoś!
I wtedy zagłębiłem się w tożsamość tajemniczego muzyka. David Geraghty. Znany głównie jako założyciel legendarnego rockowego zespołu Juniper, w którym swą karierę rozpoczynał Damien Rice. Później David założył drugi zespół Bell X1 oraz nagrał dwa solowe albumy sygnowane własnym imieniem. Trzecim solowym projektem Davida jest właśnie anonimowe „Join Me In The Pines”. Cóż, to trochę wyjaśnia.
„Inherit” jest niesamowitym albumem. Eklektycznym, hipnotyzującym i przynoszącym wiele przyjemności. Wydanie winylowe brzmi bajecznie. Stuosiemdziesięciogramowa płyta jest tłoczona z dbałością o szczegóły, której uczyć się powinni niektórzy mainstreamowi wydawcy. Jest też świetnie zmiksowana. Przez całą długość albumu mam wrażenie, że David szepcze mi do ucha. Wkładka zawiera wydrukowane teksty oraz przedruk logo projektu. Sama okładka, jak już wspomniałem, jest sztuką przez duże „sz”. I kto mówił, żeby nie oceniać po okładce?
Drugi album, który dla was wygrzebałem, też spodobał mi się od razu. Co sprawia, że coś nam się podoba? Dla mnie projekt musi współgrać jako całość. To jest jeden z powodów, dla których zbieram płyty. Zgadzam się, że potrzebujemy wersji cyfrowych. Chociażby do samochodu, ale sama idea sprzedaży plików mp3 jako finalnego produktu budzi mój sprzeciw. Muszę dotknąć przedmiotu, jakim jest płyta, muszę ją wyjąć z okładki, poczuć jej ciężar, powąchać wkładkę, przewrócić na drugą stronę, przesłuchać od początku do końca, w takiej, nie innej kolejności.
Sunjacket wzbudził moją ciekawość tym właśnie. Wszystko tu do siebie pasuje, muzyka, okładka, minimalizm. Podobało mi się to wszystko, choć sam do końca nie wiedziałem dlaczego. Teraz już wiem.
„Mantra” jest debiutem kwartetu z Chicago. Niektórzy twierdzą, że jest to płyta indierockowa. Nie jest. To jest płyta postindierockowa. Panowie poczynili swą muzyką taki postęp, że w chwili obecnej znajdują się już dużo dalej od miejsca, jakie znamy jako indie rock. Jest mrocznie, minimalistycznie, irytująco, uzależniająco i bardzo… hm… organicznie? A mimo to ta płyta nie stara się taka być. Po prostu jest. Naturalnie.
„Mantra” jest jak sen. Taki trochę nierealny, którego kolory wyblakły i wszystko się trochę rozmywa. Przez cały album jesteśmy prowadzeni przez połamaną perkusję, bas jednocześnie niewiarygodnie prosty i organiczny niczym bicie serca. Trochę minimalistycznych klawiszy, jakaś gitara, trąbka… To wszystko. Beat, bas, klawisze. Lecz mimo to jest w tej muzyce coś bardzo niepokojącego, mrocznego. To nie jest dobry sen. Jest jak jeden z tych, które budzą w środku nocy bez wyraźnego powodu. Nie ma tu potworów, spadania, czy biegania nago po szkole. Ale jest coś, co burzy spokój. Tytułowy utwór jest idealnym przykładem. Dwa głosy, jakieś sample, gitara, perkusja. Niby nic. „Granstanders” tak samo, bas, perkusja, śpiew. Potem cisza, pustka. Ale gdzieś tam za tym pojawia się w tle przesterowany bas, który niby nie pasuje. Choć pasuje idealnie. Nawet „Dissolve It”, utwór, który najmniej mi się podoba, robi to samo. Refren niesamowicie mnie irytuje, a jednocześnie zostaje w głowie. Ale może o to chodzi. Jak we śnie, gdzie próbuję uciec od czegoś, a im bardziej się staram to uczynić, tym bardziej nie mogę.
To samo dzieje się na okładce. Proste linie horyzontu, prosta linia grobli wrzynającej się w spokojne morze. Lecz pośrodku kadru unosi się pomięty koc termiczny, burząc spokój kompozycji. Jest nierealny, niepokojący i trochę straszny. Jak muzyka.
Wewnętrzna koperta ma nadrukowane teksty oraz zbliżenie zdjęcia tego samego unoszącego się w powietrzu obiektu co na okładce. Nawet etykiety samej płyty mają przedruki tego felernego, burzącego wszystko koca… To jest właśnie powód, dla którego należy wybrać wydanie winylowe, a nie zwyczajnie kupić mp3. „Mantra” jest projektem skończonym, całym. Pomijam fakt, że płyta brzmi dużo lepiej niż pliki. Zresztą możecie sobie to sprawdzić, bo kod do ściągnięcia plików jest dołączony do wydawnictwa winylowego. Przyda się do auta.
„Mantra” nie lubi być jednak dodatkiem do codziennych czynności. Najlepiej smakuje na słuchawkach, intymnie. To w końcu twój sen.
O ile dwa pierwsze albumy były wyśpiewane przez panów, to trzeci różni się tym, że przewodzi mu głos kobiecy. Zawsze miałem problem z wokalistkami. Nie to, że ich nie lubię. Uwielbiam! Większość z moich ulubionych głosów wszechczasów należy do kobiet. Jazz, rock, pop, nawet metal. Niestety za każdą wielką wokalistką stoi szereg innych próbujących je naśladować. Jeżeli weźmiemy trzy zespoły, a w każdym śpiewa facet i każdy śpiewa tak samo, to mi to wszystko jedno. Kolejny zespół, z kolejnym wokalistą. Jeżeli zaś w zespole jest kobieta, to nigdy nie wiem, czy usłyszę kogoś, kto chce być kimś innym, czy może będzie to coś nowego. A chcę czegoś nowego!
Opis The Bigness, na jaki trafiłem, mówił, że czerpią oni inspiracje z artystów takich jak Neil Young czy Patti Smith oraz że są nazywani współczesnym Fleetwood Mac. Osobiście do listy dorzuciłbym jeszcze Sonic Youth, PJ Harvey i być może nawet Meg White z lub bez The White Stripes. I pewnie po tym wstępie możecie już sobie wyobrazić, jak „Time Traveler” brzmi. Ale jesteście w błędzie.
My, krytycy muzyczni, uwielbiamy porównywać debiuty do innych artystów. Brzmimy profesjonalniej. Jak ktoś, kto zna już tylu artystów, że ma prawo ich porównywać. No więc dobrze. Jest tu coś z Fleetwood Mac. Jest tu Patti Smith, jest Sonic Youth i cała reszta. Lecz Kristin Bigness nie jest kolejną wokalistką, która stara się je kopiować. Kristin Bigness jest sobą i kpi sobie z moich porównań. Gitary są punkowe jak Patti Smith Group, perkusja miejscami chaotyczna jak Sonic Youth, miejscami buja jak Fleetwood Mac. Ale wszystko to klamrą spina głos Kristin, czyniąc całość tak bardzo osobistą… Och, chciałbym ją usłyszeć na żywo!
„Time Traveler” został wydany w dwóch formatach, na CD i na winylu. Niebieskim. Morskim? Błękitnym?? Uwielbiam ten kolor. Jest to jedna z przyczyn, dla których zbieramy płyty winylowe. Pasuje tak świetnie do okładki, gwieździstego nieba nad brzegiem morza. Pełnego konstelacji. Całość została zaprojektowana przez samą Kristin, zdjęcia zaś zostały wykonane przez jej męża i jednocześnie gitarzystę grupy, Johna Bueno. Coś wspaniałego. Uwielbiam patrzeć na ten przedmiot, to, jak kręci się na gramofonie, podczas gdy okładka stoi obok. Nie wiem tylko, czy wersja analogowa brzmi lepiej od cyfrowej. Obie brzmią dobrze, ale czy winyl jest lepszy? Chciałbym też, aby wkładka była wielkości okładki, ale tu już chyba się czepiam.
Wspaniały debiut. Ta płyta jest pozycją obowiązkową każdej kolekcji. Jest czymś, czym można się chwalić wśród znajomych, wisienką na torcie.
Każda z tych płyt jest inna. Akustyczna, elektroniczna, rockowa. Łączy je jedno. Okładka. Kto powiedział, by nie oceniać książki po okładce? Bzdura. Ktoś, kto poświęcił wystarczająco dużo czasu, by dopieścić wizualnie opakowanie swojej muzyki, spędził jeszcze więcej czasu nad samą muzyką. Ocenianie po okładce nigdy mnie nie zawiodło. Stąd też szukając albumów na Winyl Miesiąca, trafiłem znów na trzy, nie jeden. I jakoś nie mogę zdecydować, który jest najlepszy…