Na wstępie muszę zaznaczyć: Opeth jest moim ulubionym zespołem, odkąd skończyłem szesnaście lat. Dalej warto by nadmienić, że jest to zespół metalowy. A może raczej był…
Opeth pochodzi ze Szwecji, jak na prawdziwą kapelę metalową przystało. Grupka znajomych z jednego osiedla zbiera się w domu jednego z nich, aby zostać gwiazdami death metalu i zjeździć świat w trasach koncertowych. Jest rok 1990, do ich pierwszego przełomowego wydawnictwa musi minąć pięć lat. Po nim w życiu chłopaków nie zmienia się nic. Zespół się sypie, ale trzon grupy w postaci Mikhaela Akerfeldta wciąż żyje marzeniem utrzymywania się z ciężkiego brzmienia. W ciągu kolejnych sześciu lat powstaje kilka płyt, Mikhael nawiązuje współpracę ze Stevenem Wilsonem z legendarnego Porcupine Tree, grupa zaczyna odnosić sukcesy, nawet te komercyjne. Wydana zostaje „Blackwater Park” najważniejsza płyta Opeth, ale również jedna z ważniejszych płyt metalowych w ogóle. Do tej pory nikt nawet nie przypuszczał, że można tak grać. Ciężkie gitary akompaniujące typowo deathmetalowemu growlowi, przeplatane przez motywy akustyczne, całość niezmiernie melodyjna, jednocześnie brutalna i łagodna, jak burza w górach, której powinieneś się obawiać, a jednocześnie nie możesz przestać patrzeć. Potem znowu przestało wychodzić. Panowie zjechali pół świata, grając swoją wersję ciężkich brzmień na wszelkich festiwalach, mając status gwiazdy. Przez kolejne dziesięć lat napisali kolejne pięć albumów, trochę pogubionych, wciąż zachwycających, ale jednak nie były to następne „Blackwater Park”. Na uwagę zasługuje tu zwłaszcza „Damnation”, bliźniaczy krążek do wydanego w tym samym czasie „Deliverance”. Ten drugi był ciężki i chaotyczny, ze świetnymi momentami, ale mimo to jako całość słaby. Pierwszy zaś… był jazzowy. Utwory wciąż dosyć depresyjne, niesamowicie klimatyczne, całkowicie akustyczne. Bez wrzasków, riffów, połamanych solówek. Świat znów osłupiał. Ale pojedynczy wyskok prawdziwy metalowiec wybaczy. Płytę traktowano jako ciekawostkę do reszty dyskografii, ale mimo to była to zapowiedź tego, co się wydarzy. Mikhael zaczął eksperymentować coraz bardziej, w końcu nawet odszedł od wrzasków, zostawiając tylko czyste wokale, organy Hammonda zagościły w Opeth na stałe, fascynacje art rockiem z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych były coraz bardziej słyszalne. I widoczne, Mikhael zaczął nosić dzwony… Metalowcy wybaczyli mu wiele, ale „Heritage” przełknąć nie mogli. Podczas trasy promującej tę płytę na jednym z festiwali metalowych zostali wygwizdani i obrzuceni kanapkami. Przypomnijmy, że byli jedną z gwiazd głównej sceny ogromnego festiwalu. Publika domagała się metalu. Ale Opeth już nie był zespołem metalowym.
Dlaczego wam to wszystko piszę? Bo w chwili obecnej Opeth jest jedną z najciekawszych formacji rockowych na świecie i właśnie padam na kolana przed podwójnym LP, które dostałem.
Opeth nigdy nie miał tak równego albumu, wciąż staram się znaleźć jakiś mankament. Albo odwrotnie - znaleźć najmocniejszy punkt. Nie ma go jednak, nie ma żadnego utworu wychodzącego przed szereg, żadnej słabszej solówki, lichej melodii. Gitary brzmią cudnie, bas wyczynia cuda, organy Hammonda jęczą w tle, głos Mikhaela buja magicznie. Powrót do korzeni rocka. Tak grali Pink Floydzi, Jethro Tull, Camel, Procol Harum. To w tych dźwiękach rodził się kiedyś metal, a dziś Opeth po odbyciu podróży dookoła świata, po zagraniu tysięcy koncertów u boku największych gwiazd, do nich wraca. I odradza się w tych dźwiękach najlepszym albumem w swojej dyskografii! Mikhael już się nie boi bycia wygwizdanym, nie musi już nikomu nic udowadniać, nie musi grać riffów, od których zawrotu głowy dostają gimnazjalni gitarzyści, a jednak w tej pozornej prostocie kryje się misternie spleciona aranżacja, rozwiązania, które powinny zmusić kilku wirtuozów gitary do przebranżowienia. Wytwórnia Nuclear Blast tylko dystrybuuje to wydawnictwo, całość sygnowana jest labelem Moderbolaget Records, stworzonym na potrzeby „Sorceress”. Mikhael nie musiał się nikomu tłumaczyć z tego, co robi.
Miałem spory problem z wyborem wersji, którą chcę posiadać. Kilka dla CD, kilkanaście dla tłoczeń winylowych. Picture vinyl, przeźroczyste, kolorowe, w zestawie z koszulką… Chciałbym wszystkie. Zdecydowałem się jednak na edycję limitowaną do trzystu sztuk. Dwie ciężkie, niebieskie płyty w czarnych kopertach z antystatycznymi wyklejankami w środku. Uwielbiam okładkę tej płyty. Paw na stosie czaszek, ze strużką krwi spływającą z dzioba. Jakie kolory! Kocham grafiki przedstawiające muzyków, stylizowane na portrety rycerskie. Dodatkowo w środku znajdują się karty z tekstami utworów oraz większą ilością grafik. Wszystko idealnie pasujące do samej zawartości muzycznej.
Rzecz jasna zdania znowu będą podzielone. Bo nie metal. Mikhael ma czterdzieści dwa lata. Wymagać od niego wciąż tego samego młodzieńczego buntu jest niedorzeczne. Nikt nie chce skończyć jak Metallica, próbująca złapać własny ogon, żeby tylko znów nagrać coś tak dobrego jak „Master Of Puppets”. Opeth idzie dalej, zmienia się, odświeża, zachwyca. Choć po pierwszym przesłuchaniu nie byłem jeszcze tego pewien, dzisiaj już wiem, że jest to najlepsza i jednocześnie najważniejsza płyta Szwedów. Album, który powinien znać każdy amator nie tylko nawet metalu, ale rocka progresywnego!
Winyl miesiąca?
Prawdopodobnie winyl roku!!