Emile’s Telegraphic Transmission Device
„Road, Rail, Air, Sea (And Other Means Of Transportation)”
“Ambivalence In Motion”
“All That May Happen”
I/O Records
Pamiętam kiedy po raz pierwszy spotkałem się z określeniem „hipster”. Zobaczyłem internetowy mem z podobizną Froda Bagginsa w okularach w grubej oprawce z podpisem: „So you've never heard about dwarves? That's cause they're so underground”. Potem było tego już pełno, a moim osobistym faworytem był mały biały piesek, w okularach, a jakże, z podpisem „Moja ulubiona częstotliwość to 40kHz, pewnie nigdy jej nie słyszałeś”. Legendarne dążenie hipsterów do słuchania/posiadania/znania nagrań artystów, których nikt nie słucha/posiada/zna stało się desygnatem niezależnych formacji muzycznych, perełek, których próżno szukać na półkach obok składanek Summer 2016. Czy wręcz muzyków tak mało znanych, że próżno ich szukać na jakichkolwiek półkach w jakichkolwiek sklepach.
Nagrania te zawsze będą tytułowane skomplikowanymi nazwami, wydawane przez absolutnie nieznane, często nie posiadające nawet strony internetowej wydawnictwa. Opatrzone będą dziwną grafiką (autorstwa mało znanego grafika, rzecz jasna), lub starym, najlepiej czarnobiałym zdjęciem znalezionym na targu staroci i wyglądającym jak z albumu rodzinnego. Oczywiście na winylu.
Jaki jest więc najbardziej hipsterski zespół jaki znacie?
Emile’s Telegraphic Transmission Device zostało uformowane w 2012 roku przez Dana Williamsa i Jamesa Atkinsona w Durham w Wielkiej Brytanii. Panowie od początku założyli sobie, eksperymentowanie z muzyką elektroniczną z pogranicza lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Szybko też się rozstali. James został zastąpiony przez Johna Timney’a i do dnia dzisiejszego zajmuje się syntezatorami, automatami perkusyjnymi, sekwencerami i samplerami. Dan gra na basie, gitarach, klawiszach i raczy nas głosem, w którym słychać silne fascynacje Davem Gahanem. W chwili obecnej duet ma na koncie trzy albumy długogrające: „Road, Rail, Air, Sea (And Other Means Of Transportation)”, “Ambivalence In Motion”, oraz najnowszy “All That May Happen”. Wszystkie wydane nakładem brytyjskiego I/O Records.
Zespół posiada stronę na Facebooku z zawrotnymi 137 polubieniami, kanał na YouTube jest subskrybowany przez 24 osoby, a oficjalny profil na Instagramie przez 4! Czy to znaczy, że muzyka ta jest słaba? No właśnie nie!
Pierwszy album „Road, Rail, Air, Sea (And Other Means Of Transportation)” jest wariacją na temat podróżowania. Przez cały czas gdzieś w tle towarzyszą nam odgłosy samolotu, pociągu, czy nawet łodzi podwodnej, akompaniujące minimalistycznemu synth popowi. Minimalistycznemu w dobrym rozumieniu tego słowa. Minimum dźwięku, maksimum muzyki. I choć skojarzenia z Depeche Mode nasuwają się same za sprawą wspomnianego wyżej głosu Dana Williamsa, to jest to skojarzenie niepełne i płytkie. Choć znajdziemy tu całą gamę klasyków syntetycznej sceny z lat osiemdziesiątych takich jak Yazoo, Pet Shop Boys, czy Eurythmics a całość jest relaksująca niczym „Music For Airports” Briana Eno, to rozmach tego konceptu przypomina mi produkcje Pink Floydów.
“Ambivalence In Motion” zaczyna się absolutnie niesamowitym „Lady Windermere”, prawdopodobnie największym hitem grupy (liczba odsłon na YouTube przekroczyła już 3500). Całość jest jednak dużo mroczniejsza, bardziej popowa, choć temu popowi bliżej do New Romantic. Więcej tutaj tekstów o niespełnionej miłości i o nienawiści. „Lady Windermere” z okazji Record Day zostało wydane w postaci singla na siedmiocalowym winylu, ze zdjęciem Olivera Wilde na etykiecie krążka.
Najnowsze dzieło dwójki z Durham jest z kolei dużo mniej popowe, a bardziej eksperymentalne. Zupełnie jakby chcieli się odciąć od sukcesu singla. “All That May Happen” jest chyba ich najtrudniejszym albumem. Niektóre utwory zahaczają wręcz o noise, bity nie są tak oczywiste, dużo mocniejsze, chciałoby się powiedzieć pewniejsze siebie. Partie syntezatorów są niepokojące. Trochę bliżej im do dark wave’u. A mimo to mamy tu kilka motywów jakby żywcem wyjętych z „Upstair At Eric’s” Yazoo, trochę muzyki klasycznej, starego Kraftwerka.
Wszystkie wydawnictwa tłoczone są na wysokiej jakości ciężkich, stuosiemdziesięciu gramowych winylach. Okładki są z prostego kartonu, ale same płyty śpią w antystatycznych koszulkach, co jest równie miłym co zaskakującym akcentem.
Każdy lubi mieć w zanadrzu „hipsterski” zespół. Dobrze sypnąć taką nazwą z rękawa przy rozmowie o trendach ze znajomymi w modnej kawiarni. Znajomość takich artystów znaczy, że jesteśmy zainteresowani muzyką, szukamy nowych, nieszablonowych rozwiązań, czegoś poza pudełkiem. Fajnie jest być fanem czegoś, czego nikt nie zna.
Ale Emile’s Telegraphic Transmission Device zasługują na dużo większą uwagę niż do tej pory im dano. Każdy muzyk choćby się zapierał, że tworzy dla siebie lubi mieć świadomość, że jego muzyka dociera do ludzi, którzy ją doceniają. Na fali powrotu do wszystkiego co retro, kiedy każdy już oszalał na punkcie „Stranger Things”, Dan Williams i John Timney z uporem maniaka tworzą kolejne piosenki idealnie trafiające w tę estetykę, a mimo to, wciąż nikt ich nie zna. Czy to dlatego, że mają skomplikowaną, nie dającą się przetłumaczyć nazwę, płyty opatrują dziwnymi grafikami i zdjęciami legendarnych pisarzy i są wydani przez nieznaną wytwórnię? Ale Telegraficzne Urządzenie Transmisyjne Emila oferuje wiele więcej. Dlatego dzielę się z Wami nie jednym, ale trzema winylami miesiąca. Smacznego! Tylko nie pytajcie znajomych przy kawie, czy ich znają.
Nie znają.