Czasem trzeba wziąć oddech i gdy litery tańczą na kartkach, uspokoić wzrok, odejść na długość ramienia od półki z książkami, podejść do półki z płytami, wybrać i zanurzyć się w słyszanym. Usłyszeć.
Rzadko kiedy płyta debiutancka, zwłaszcza z zakresu piosenki autorskiej, potrafi zaczarować, pozwala się słuchać wielokrotnie, odtwarzać nieomal na okrągło. Debiutanci mają to do siebie, że na wymarzoną płytę starają się upakować dorobek całego życia albo w obawie o to, że nie wiadomo kiedy nagrają następną, zapraszają do współpracy całe bandy zaprzyjaźnionych muzyków, bo wreszcie mają swój czas w studio i aż korci, żeby zaszaleć.
Nic to, że przekaz różni się od koncertowej praktyki, nic to, że za długo i za bogato, bo przecież raz daną szansę trzeba wycisnąć, wykorzystać do cna. Dlatego, ilekroć wpada mi do rąk płyta wykonawcy, którego znam z prezentacji na żywo, długo ważę w sobie decyzję, czy jej posłuchać. Zbyt wiele takich płyt okupuje już wstydliwie ciemny kącik szuflady, nie doświadczając zaszczytu powtórnego przesłuchania.
Zuzannę znam z koncertów. Wiem, że pisze dobre teksty. Buduje je w oparciu o metafory, ma łagodny dystans do podmiotu lirycznego piosenek, potrafi wzruszyć, ale i sprawić, by krew żywiej krążyła w żyłach, że jest na koncertach i czar, i żar. Jej piosenki mówią o wędrowaniu, tym dosłownym i przenośnym, w poszukiwaniu własnego miejsca na ziemi i tego jedynego człowieka, o nietraceniu z oczu ulotnego uroku chwil pod księżycem, o rozczarowaniu i nadziei, o determinacji w wytyczaniu własnej ścieżki. Zuzanna jest także kompozytorką i multiinstrumentalistką. Jej kompozycje i aranżację są klarowne. A zmiana instrumentów podczas koncertów ujawnia temperament pieśniarki. Zuzanna swobodnie zamienia pianino na gitarę, a tę z kolei na akordeon. Na koncertach jest sama sobie orkiestrą. Jest także wyrazistą postacią sceniczną: błysk w oku, długie włosy ozdobione kwietnym wiankiem, proste czarne sukienki. Wizerunek kompletny, nic tu nie rozprasza, wszystko natomiast zaprasza do słuchania i przeżywania.
I oto, na początku maja, wpada mi do rąk jej płyta. Włączam, słucham. I...
Autorce płyty „Dzień dobry”udało się uniknąć debiutanckich błędów. Płyta jest zarówno dojrzała, jak i świeża. Dojrzała, bo lista utworów układa się w spójną opowieść drogi, dodatkowe instrumenty i osoby zostają użyte z umiarem, w kilku tylko utworach, wzbogacając aranżację o dźwięk skrzypiec, trąbki i wiolonczeli, lecz jej nie udziwniając. Dobrze brzmi na płycie akordeon, a wokal jest czysty, dykcyjnie dopracowany, wyrazisty.
O świeżości płyty świadczy z kolei zachowany w wersji studyjnej klimat koncertu, jego energia i żar. Odnosi się wrażenie koncertowego obcowania z artystką. Zabawny falstart przed utworem „Koszule” to wrażenie delikatnie wzmacnia, choć i bez niego emocje iście koncertowe także by ocalały. I jeszcze jedno, czas trwania płyty zdaje się być idealny, by rozniecić apetyt na więcej.
W moim domu płyta Zuzanny nie ma swojej szufladki ani miejsca na półce, bo ciągle się jej słucha i nie ma sensu chować, odkładać, musi być pod ręką. A ja zwyczajnie lubię otwierać nią dzień.
Ale płyta Zuzanny to nie tylko nagrane piosenki, ich układ, prosty sugestywny tytuł, ale i szata graficzna współgrająca z wizerunkiem scenicznym artystki.
Widzę Zuzannę w kręgu bliskich mi artystek i artystów: Ivy Bittovej, Raduzy, Patricka Watsona, Arity i Tori Amos. Dla mnie jest jedną z nich.
Warto przywitać się z Zuzanną, odpowiedzieć na jej „Dzień dobry”!
Słuchajcie!
Zuzanna, Dzień dobry
CD, 2020