Wyszukiwanie

:

Treść strony

Muzyka

WINYL MIESIĄCA. Przegląd wiosenny

20.05.2019

Wiosna przechodzi w lato w sposób iście dziwny. Kiedy w Irlandii leje, w Polsce słońce grzeje. Kiedy w Dublinie robi się sucho, nad Bałtykiem ostrzegają przed śniegiem. Wszystko jakoś na odwrót. Obiecałem, że opowiem o kilku nowościach, których nie miałem jeszcze miesiąc temu. Tym razem je mam. Mam też kilka innych albumów, o których nie wspomniałem. Czasem bywa tak, że recenzuję jedną, dwie płyty. A czasem mam ich tyle, że nie wiem, jak zacząć. Zupełnie jak z pogodą. Nie tak, jak byśmy chcieli. Ale zapewniam, wszystkie winyle, które dla Was w tym miesiącu przesłuchałem, są wybitnie smakowite. Selekcja również należy do dość eklektycznych. Żałuję jedynie, że nie mogę poświęcić im wszystkim tyle uwagi, ile bym chciał. Ale do rzeczy, by nie tracić czasu...

O The Gloaming pisałem wam w pierwszym Winylu Miesiąca prawie trzy lata temu. Irlandzko- amerykańska formacja folkowa. I choć panowie grają tradycyjny irlandzki folk, nie barowe przyśpiewki, to nie boją się pisać nowych rzeczy, które łatwo wpadają w ucho. Od mojego pierwotnego tekstu o nich niewiele się zmieniło. Zespół wciąż w okolicach moich urodzin daje po siedem koncertów dzień za dniem w samym sercu Dublina, w niesamowitej National Concert Hall i wciąż nie udało mi się być wystarczająco szybkim, by dostać bilety choćby na jeden z tych występów. Całe szczęście wydany został album ”Live at NCH”, który w jakimś stopniu oddaje ten klimat, ale wciąż będę się starał trafić na koncert. Ale nie tylko tym zajmowali się panowie z The Gloaming. Ponad miesiąc temu wydana została trzecia studyjna płyta zatytuowana jak zwykle prosto ”3”. Nie ma tu mowy o jakimś konkretnym rozwoju artystycznym. Gloaming w swojej formie jest niemalże idealny, nie szuka swojego stylu; tradycyjne celtyckie dźwięki w tradycyjnej aranżacji, teksty w języku gaelic i klimat. No bo o niego tu właśnie chodzi. Cała deszczowa Irlandia ze swoimi wietrznymi wrzosowiskami, nagimi zboczami gór, klifami i wszędobylskimi owcami jest zaklęta w tych dźwiękach. Z tą różnicą, że deszcz i owce są za oknem, bo my siedzimy przy kominku, w którym pali się torf, i trzymamy w ręku szklankę gorącej whiskey, tradycyjnego leku na przeziębienie (lub na cokolwiek innego, whiskey jest bowiem lekiem na wszystko). The Gloaming nie da się opisać. Ich trzeba usłyszeć, a potem trzeba pojechać do Irlandii na Hot Whiskey.

Wydanie winylowe na dwóch płytach, trochę szkoda, że w pojedynczej okładce, a nie w gatefoldzie, ale krążki, tradycyjnie czarne, wytłoczone zostały świetnie i brzmią doskonale. Okładka znowu genialna. Po prostu, The Gloaming.

Na nowe Eluveitie czekałem z niecierpliwością. Szwajcarska grupa wojowników wymarłego plemienia Helvetów grająca folk metal, który przedefiniował ten gatunek. Ostatnio zespół zaliczył dosyć spore zmiany personalne, między innymi do zespołu dołączyła Polka, Michalina Malisz, grająca na lirze korbowej. Niesamowita historia. Michalina była wielką fanką zespołu, a ponieważ grała na lirze korbowej, który to instrument pojawiał się na poprzednich płytach zespołu, nagrywała covery piosenek i wrzucała je na YouTube. Gdy wakat się zwolnił, wybór był jeden. Grupa również odnalazła już swój styl i nie szuka go dalej. Melodyjny death metal z ogromną dawką typowo celtyckiego folku, tradycyjnych melodii i nierzadko wymarłego języka plemienia Celtów, którzy zamieszkiwali dzisiejszą Szwajcarię. Nowa płyta ”Ategnatos” nie jest odmienna, posiada kilka prze-mocnych riffów, kilka niezłych solówek na flecie, dużo energii i niesamowity groove. Być może spodziewałem się płyty, która rozłoży mnie na łopatki, ugnie me kolana… W sumie nie mam się do czego przyczepić. Dobra płyta, równe piosenki, odpowiednia ich długość. Brakuje jednak jakiejś świeżości. I choć nadal bardzo lubię twórczość Eluveitie, to mam jakiś niedosyt, pomijając już fakt, że spóźniłem się na limitowany biały winyl. Musiałem się zadowolić czarnym. Okładka jak okładka, ale ogromne zdjęcie zespołu po rozłożeniu gatefolda to jest coś dla czego warto kupić winyl.

Kolejna płyta, o której muszę Wam powiedzieć, wydana została jeszcze w zeszłym roku, ale odkryłem ją niedawno i pobiła dawno już niepobity rekord. Osiem dni. Przez tyle czasu nie zdjąłem jej z gramofonu. Ostatnio tak było chyba z „Powstaniem Warszawskim” Lao Che...

Laibach jest legendą postindustrialnej sceny od kilku już dekad. Zespół ze Słowenii jest też jedyną zachodnią formacją, która została zaproszona do Korei Północnej na występ. W Korei dzieci uczą się języka angielskiego między innymi z piosenek z musicalu ”Sound Of Music” i to właśnie covery tych utworów zdominowały ten występ. Znalazły się też one na najnowszym albumie studyjnym zatytułowanym zresztą tak samo jak musical. Niesamowita świeżość tych klasyków w nowej aranżacji urzeka, mimo że w swojej stylistyce Laibach wciąż używa retro awangardy czerpiąc z komunistycznych komunikatów propagandowych. Teoretyczna ciężkość i wyniosłość twardej elektroniki oraz lekkość oryginałów jest mieszanką szybko uzależniającą. ”So Long, Farewell” stanowi świetny tego przykład. Zresztą sprawdźcie sami, bo do tej piosenki nakręcono niesamowity teledysk. Album wydano na złotym winylu w gatefoldzie ze zdjęciami nawiązującymi zarówno do filmu, jak i do klasycznych przedstawień wodzów narodu północnokoreańskiego. Smaczek kolekcjonerski, ale sama płyta również jest wybitna. Absolutny Must Have.

Jestem niezmiernie szczęśliwy, że mogę Wam zaprezentować Wanubale. I choć mam w rękach dopiero ich pierwszy singiel wydany na zgrabnym 10-calowym winylu, nie mogę się już doczekać albumu długogrającego. Dziewięciu młodych muzyków z Berlina i Poczdamu zgranych ze sobą tak nieprawdopodobnie dobrze nie tylko próbuje swoich sił w fusion, ale też idzie im to tak świetnie, że już niedługo namieszają na scenie jazzowej i to konkretnie. Groove w obu utworach z tego krążka ”Strange Heat” oraz ”Noto” jest niesamowity, zmiany tempa, hammondy, dęciaki, wszystko jest idealne i aż trudno uwierzyć, że chłopaki ledwie skończyli szkołę. Singiel do dostania na bandcamp, a zespół do dodania na listę obserwowanych.

”Ephyra” jest drugim pełnym albumem londyńczyków z Woman’s Hour. Większość utworów z tego zbioru została nagrana jako demówki dawno temu, a jednak do dzisiaj brzmią świeżo i robią niesamowite wrażenie. Dosyć mroczny synth dream pop ze świetnymi bitami, bardzo dobrymi syntezatorami, ale przede wszystkim scalone pięknym głosem Fiony Jane. Wbrew pozorom bardzo spójny album do posłuchania wieczorem i delektowania się każdym dźwiękiem. Wydane minimalistycznie, na czarnej płycie w czarnej okładce. Na zdjęciu kula dyskotekowa uklepana z folii aluminiowej i to wszystko. Świetna pozycja na każdej półce obok innych indie kapel z Londynu. Świeżo i relaksująco.

 

Lapel to znaczy klapa. Nie znaczy to jednak, że album ”Periphery” jest klapą. Chodzi o klapę od marynarki, a sama nazwa projektu zaczerpnięta została od cytatu aktorki Margaret Tradeau, która zapytana o swoje byłe małżeństwo z byłym premierem Kanady, odparła, iż chce być więcej niż tylko kwiatkiem w klapie marynarki męża. Debbie Neigher też chciała być więcej niż muzykiem sesyjnym czy pianistką stojącą za zespołem złożonym z samych facetów. I miała rację. Jej kompozycje choć proste cechuje piękna lekkość i przestrzeń. Z początku nie mogłem się przekonać do głosu Debbie, lecz z każdym kolejnym przesłuchaniem lubię go coraz bardziej. Piosenkarka nie ma typowej mainstreamowej barwy i choć jest to płyta na wskroś popowa, to prawdopodobnie nigdy nie wybije się na listy przebojów Radia Eska, ale to chyba dobrze. Płyta została wydana przez pierwszą tłocznię, której właścicielką jest kobieta i muszę przyznać, że Pani ta wie co robi. Piękny winyl, przezroczysty z zadymieniem w środku. Ładnie wytłoczony, gra świetnie, dynamicznie i ciepło. Niestety właścicielka tłoczni musi pomyśleć nad zmianą drukarni. Okładka nie jest dobrze sklejona. Jednocześnie się rozkleja i przykleja do siebie płytę, która jest w środku. Poza tym incydentem bardzo dobry debiut!

Zaczynaliśmy folkiem i folkiem kończymy. Andi Czech nie pochodzi z kraju bamborów i Skody Octavii, lecz ze Szwajcarii. Wraz z zespołem Comebuckley pierwszą płytę wydał w roku 1987, drugą zaś w zeszłym miesiącu... Album zatytułowany „Zofia” przykuł moją uwagę ze względu na podobieństwo nazwy do imienia mojej córki. Sam tytułowy utwór jest zresztą wizytówką tego zbioru, lecz wrócimy do niego za sekundę. Muzycznie mamy tu całą gamę świetnych gitar akustycznych i skrzypiec oscylujących gdzieś na granicy muzyki klezmerskiej z folkiem hiszpańskim. Andi śpiewa po niemiecku i po angielsku, ale czuć, że to w ojczystym języku czuje się lepiej. Moc jego głosu, jego chropowata barwa i emocje z niego płynące są kluczem tej muzyki, a „Zofia” właśnie jest tego najlepszym przykładem. Przychodzą mi na myśl ścieżki dźwiękowe do „Czekolady” czy „Vicki Christina Barcelona”. Ładna okładka z wewnętrzną koszulką z tekstami i ciężką czarną płytą w środku. Przyjemna muzyka do posiedzenia na dworze przy butelce czerwonego wina...

Niech się tylko pogoda w Polsce poprawi. 

Choć to pewnie będzie znaczyło, że tu zacznie znowu lać...

The Gloaming, „3”

Eluveitie, „Ategnatos”

Laibach, “The Sound Of Music”

Wanubale, „Strange Heat”

 Woman’s Hour, „Ephyra”

Lapel, „Periphery”

Andi Czech, „Zofia”

 

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry