„Kwartet” w reżyserii Edwarda Wojtaszka – ostatnia premiera w Teatrze im. Wilama Horzycy nastrojem cofa widza o dobre 30 lat. Już siadając na widowni dużej sceny, widzimy scenografię (Paweł Dobrzycki), jakiej tak długo właśnie nie dane nam było w teatrach oglądać: ładny brytyjski salon z kanapą i kominkiem, wielkie okna do podłogi, dużo instrumentów muzycznych, na ścianach portrety kompozytorów, w bokach proscenium kraty zarośnięte kolorowymi liśćmi – jesień życia. Jeszcze nie jest źle, przytulnie, bezpiecznie i ciepło. Bez kontrowersji, scenicznego gniewu, żadnych transparentnych boksów Warlikowskiego, gęstej piany Kleczewskiej – przecież jesteśmy w Toruniu!
I gdy tylko zaczyna się akcja i na scenie pojawia troje bohaterów – ulokowanych w luksusowym domu dla emerytowanych muzyków, cały starodawny czar szybko pryska. Od początku kruszy się przez maksymalnie podkręconą TEATRALNOŚĆ, niestety jeszcze bardziej podkreślającą dramaturgiczny niedowład i intelektualną miałkość tekstu Ronalda Harwooda. Sypie się przez zesztywniałą grę i to wszak dobrych przecież aktorów: Michała Marka Ubysza w roli nieco zagubionego Reginalda Pageta i Jarosława Felczykowskiego jako bardzo lubieżnego Wilfrieda Bonda. Między nimi biega poczciwa Cecily Robson (Ewa Pietras), najbardziej sztuczna z tej trójki, jej zeschła już egzaltacja ma śmieszyć, ale zwyczajnie drażni. Trzeba jednak przyznać, że aktorzy nie grają na siłę starszych od siebie, że fizyczne słabości swych bohaterów przekładają w zadziwiającą energię, która poprzez sztuczną grę dusi się w środku bądź co bądź tego wielkiego salonu. Sprośnie żarty Wilfa, konfiturowe dziwactwa Rega i wścibskość Cissy – wszystko kręci się wśród powtarzalnych tęsknot, marzeń i wspomnień starszych ludzi. I tępione jest raz po raz przypominanym dziwacznym skrótem ZUNS (zakaz użalania się nad sobą). Nawet przybycie byłej divy operowej Jean Horton (Jolanta Teska), chwilowej przed laty żony Rega, nie zmieni tego nienaturalnego nastroju. Przewidywalny scenariusz najpierw każe jej kontestować to miejsce „spokojnej starości”, potem się z nim oswoić, ale znów dużo w tym wrzawy prawie martwej i bezdusznej kobiety, deklamacji pustych i dudniących jak o wieko trumny. Przykro: Jolanty Teski w tak słabej roli dotąd wyobrazić sobie nie mogłem.
Do tego dochodzi bulwarowy tekst, podobno „z wysokiej półki” (reżyser), pełen prymitywnych żartów, błędów w polskim tłumaczeniu („uspakajający”, „ubieram tę sukienkę” – gdzie Kierownik literacki?!), gagi bardzo niskiego formatu (choćby suspensorium z chusteczek Wilfa) i finał – tu trzeba przyznać piękny plastycznie, gdy cała czwórka poobijanych długim życiem byłych artystów staje na proscenium. Gdy jednak jak ryby bez głosu ruszają ustami do kwartetu z „Rigoletta” – premierowa publiczność bije prawo na stojąco, a mną niesmacznie trzęsie. Widać, większość tęskniła za takim teatrem, a reżyser znalazł dla tej tęsknoty odpowiednio nastrojowy klucz (kicz?). Czy w mieście pierników będzie z tego kolejny frekwencyjny hit? Tylko brakuje w nim Krzysztofa Ibisza jako służącego… Byłby, gdyby reżyser odkrył w aktorach temperament operowych gwiazd ubiegłej epoki, ale nie udało mu się to zupełnie – już sam w sobie ciekawszy jest kilkunastostronicowy program do spektaklu Wojtaszka: pełen cytatów, z wierszami Szymborskiej i Grochowiaka.
Ten spektakl powstawał w dyrektorskim kryzysie i wyraźnym osłabieniu zespołu walką o uszanowanie jego godności przez zarząd województwa. Uświadomił mi przy tym wyraźnie, że odchodząca po 18 latach dyrektor Oleradzka tak silnie osadziła toruński Teatr na tzw. „linii Maginota”, o której pisał niegdyś Łukasz Drewniak – linii przypominającej „okopy św. Trójcy”, że każde ekstrawagancje teatru postmodernistycznego spotkają się tutaj z kategorycznym odrzuceniem przez publiczność, natomiast spektakle ściśle mieszczańskie nagradzane będą już na premierze owacją na stojąco. Cóż, z TWH nigdy nie zrobimy TPB – i z tego powinien zdawać sobie dobrze sprawę nowy/nowa dyrektor artystyczny, który w najbliższych latach pełnić będzie swoje obowiązki, ale pójście taką drogą jak w „Kwartecie” w reżyserii Edwarda Wojtaszka zakrawa zwyczajnie na kpinę z wyrobionej teatralnie publiczności albo na żart skierowany chyba w stronę tak długo niezdecydowanego w wiadomej sprawie marszałka województwa!
Dlaczego pomyślałem o prowokacji? Przecież taki teatr też jest potrzebny, za tego typu właśnie scenografią tęskni wielu widzów, a publiczność na emeryturze także pragnie oglądać dobrą zabawę na scenie – ale na Boga, ta powinna zachować przynajmniej średni poziom i nawet okopana na linii Maginota nie staczać się w stronę błazenady! Podczas gdy przez ostatni miesiąc z ust i wpisów w Internecie wielu pracowników TWH słyszałem strach przed przekształceniem teatru dramatycznego o 95-letniej tradycji w scenę buffo czy wręcz połączenia go z Impresaryjnym Teatrem Muzycznym – to mogę podejrzewać, że poprzez „Kwartet” Teatr Horzycy chciał pokazać, czym to grozi! Lub mrugnął tylko okiem do marszałka urzędującego vis a vis…
Kontrakty podpisywane przez dyrektorów teatrów, zobowiązują ich do przynajmniej 6 premier w każdym sezonie i tu powstaje pytanie, czy aby realizacją tak słabych spektakli, jak „Kwartet”, sami sobie nie strzelają w stopę? Pozostaje wiele innych znaków zapytania. Co z prawie stuletnią TRADYCJĄ, o której tyle słychać w TWH? Czy aby Teatr nie zmierza za bardzo w stronę zbyt lekkiej rozrywki? Przecież kilka ulic dalej sprawnie działa (tak nielubiany przez wielu w Horzycy) młody Teatr Muzyczny – stworzony do realizacji właśnie lżejszych produkcji! Co z wielką literaturą czy sztuką lokalną Torunia na scenie dramatycznej? Tymczasem teatr odchodzącej niebawem pani dyrektor na 19 spektakli w bieżącym repertuarze ma cztery muzyczne, a w przygotowaniu piąty. Dodatkowo jego program układany jest, o dziwo tak, że choćby w ostatni dłuższy weekend majowy, gości spoza Torunia można było do Horzycy zaprosić tylko na koncerty piosenek Grechuty lub Kaczmarskiego… „Kwartet” Wojtaszka opowiada wprawdzie o muzykach, ale przedstawieniem muzycznym nie jest. Mając jednak wybór lżejszej rozrywki w teatrze, wolę już posłuchać przy ulicy Żeglarskiej 8 aktorów przynajmniej dobrze śpiewających na żywo niż tylko markujących do playbacku przy Placu Teatralnym 1.
Ronald Harwood, „Kwartet”
reż. Edward Wojtaszek
premiera 10 maja 2015
Teatr im. Wilama Horzycy w Toruniu