„Jupiter’s Legacy” podobnie jak medal ma dwie strony – tę dobrą i tę złą. Tyle że ta zła jest dobra, a dobra zła. Albo coś takiego. Bo tak samo jak pierwszy tom był mocnym ciosem szczególnie na poziomie zawiązania samej intrygi, gdzie dobrzy stawali się źli, a źli odnajdywali prawo moralne w sobie, tak drugi podobnymi twistami nie nokautuje wcale, konsekwentnie zmieniając obrane role, zataczając koło i zmierzając do najbardziej przewidywalnego finału, jaki można sobie w ogóle wyobrazić. Nie sądzę jednak, żeby Millar w tej prostej zagrywce się pogubił, dlatego najlepiej będzie zostawić całą tę przewrotność i nowatorskość pomysłu i skupić się na tym, czym „Dziedzictwo Jowisza” wygrywa. Bo ostatecznie wygrywa – solidnością wykonania, zawrotną i niebiorącą jeńców akcją, a przede wszystkim wizualnym rozmachem.
Czasami tyle wystarczy, by dać odbiorcy nie tylko dobrą rozrywkę, ale i satysfakcję przeżytej lektury, a Mark Millar sprawdza się w takich sytuacjach kapitalnie – co prawda jego historie mają bardzo różną siłę rażenia, ale zawsze opierają się na solidnych fundamentach przygodowego i/lub superbohaterskiego gatunku, a często idą nawet dalej, kreatywnie ten gatunek łamiąc. Tak zdecydowanie było w tomie pierwszym „Dziedzictwa Jowisza”, tak zdecydowanie nie jest w tomie drugim, choć w niektórych momentach trudno odmówić jest jego autorowi ułańskiej duszy. Znacie może te chwile rozdrażnienia, kiedy we wszystkich tego typu produkcjach wszechpotężny przeciwnik bije głównego bohatera pięścią, zamiast oderwać mu jednym skinieniem głowę (jak zrobił to przed chwilą z pięćdziesięcioma innymi statystami), lub gdy finałowa walka trwa dłużej niż powinna, zaliczając przy tym trudną do przetrawienia liczbę zwrotów akcji. Cóż, twórca „Kick-Ass” nie ma z tym najmniejszego problemu, nie boi się np. pstryknięciem palców wyeliminować jednej z ważniejszych postaci dla fabuły (uprzednio pieczołowicie rozbudowywanej psychologicznie na kilkunastu planszach) czy równie szybko zakończyć, wydawałoby się, epicką rozgrywkę dziecinnie prostym, acz błyskotliwym fortelem. Analogiczną sytuację mieliśmy w ósmej odsłonie„Gwiezdnych wojen”, dzięki czemu jest tak świeża i dobra. Z tego też powodu nie skreślam zupełnie drugiego tomu „Dziedzictwa”, traktując go mniej jak pełnoprawny album, a bardziej jak zbiór kilku naprawdę genialnych scen i równie inspirujących rozwiązań fabularnych.
Sprawa jest o tyle złożona i trudna do jednoznacznej oceny, że w Millarworldzie dzieje się naprawdę dużo dobrego – czasami aż zbyt dużo, przez co jego twórca nie ma czasu na rozwijanie niektórych swoich narracji, na czym tracą szczególnie te z dużym potencjałem. W pierwszych rozdziałach „Jupiter’s Legacy” widać wyraźnie większy plan i chęć stworzenia świata, który jest w stanie przyjąć wiele ciekawych, niejednoznacznych moralnie i bogatych dramaturgicznie epizodów. Idealnie pod to nadawały się choćby wyrosłe z antycznej tragedii rodzinne i pokoleniowe konflikty, istotne z dzisiejszej perspektywy wątki polityczne i społeczne, ale też te bardziej fantastyczne tematy – nadczłowieka oraz obcej rasy ingerującej w ludzki gatunek. Szkoda było poświęcać je wszystkie dla rozbuchanej, gnającej na łeb, na szyję akcji, szkoda było również odstawiać na drugi plan Brandona, ojcobójcę, który ciągnął za sobą spory emocjonalny bagaż do przepracowania. Ale taka decyzja na górze zapadła, a my możemy jedynie gdybać o niespełnionych możliwościach serii. I ponownie, przeskakując na drugą stronę medalu – docenić trzeba, że ta akcja poprowadzona jest tak, że nie sposób się od niej oderwać, a wykorzystane schematy, według których jest budowana, tylko podbijają zaangażowanie odbiorcy w historię (np. takie kompletowanie drużyny ukazane z wykorzystaniem raz dłuższych sekwencji, raz kilku migawek w celu ustawienia hierarchii postaci). Świetnie są również rozpisane pojedynki umysłowe/telepatyczne – najpierw z córką Waltera, Raikou, a następnie jego samego z Repro, ale też takie małe prywatne smaczki, jak np. zamknięcie w dwóch kadrach rozpisanej na sześć plansz w tomie poprzednim relacji Majora Barnabasa Wolfe’a i Skyscraper. To taka zabawa z konwencją (humorystyczną) i kontekstem historii dla samej zabawy, więc tym bardziej należy ją docenić.
Do „Dziedzictwa Jowisza” najbardziej jednak przekonuje mnie warstwa graficzna. Trzeba przyznać, że Frank Quitely architekturę i krajobrazy rysuje z wielką atencją, ale to w dynamicznych scenach walk (o wyjątkowo delikatnym konturze) widać tak naprawdę dbałość o każdy szczegół, zatrzymany w kadrze ruch. Ta wizualna gracja miejscami przywodzi na myśl komiksowy balet. Choreografia postaci jest przemyślana w najdrobniejszym układzie (wystarczy spojrzeć na sceny z większą liczbą bohaterów – walczących, lecących czy spadających), scenografia zjawiskowa, a szukanie odpowiedniej perspektywy czy oszczędne gospodarowanie przestrzenią przez Quitely’ego jeszcze bardziej dynamizuje i podkręca fabułę.W pierwszym tomie ta maestria rysunku wydawała mi się odrobinę statyczna, ale w drugim, nastawionym głównie na akcję, widać wyraźnie, jak dobrze ona działa. Reasumując, dopieszczona warstwa graficzna, solidny warsztat, ciekawa idea pomieszania dwoistej natury świata oraz kilka gorzkich prawd o ludzkości (że sami jesteśmy sobie winni i że w zasadzie zasługujemy na swój los) sumują się w ciekawą, nastawioną ostatecznie na rozrywkę opowieść. A to, że nawrócone zło dla dobra ogółu zwycięża tyranizujące dobro (bez popadania przy tym w filozoficzne pytania o naturę człowieka), to tylko millarowska anomalia superbohaterskiej mitologii. Wartość dodana, która często się nie wydarza.
„Jupiter’s Legacy. Dziedzictwo Jowisza”, tom 2
Scenariusz: Mark Millar
Rysunki: Frank Quitely
Mucha Comics
2018
W imieniu redakcji dziękuję Wydawnictwu MUCHA COMICS za egzemplarz recenzencki.