Historia zatacza koło. Te same błędy powielane po raz wtóry, ci sami kochankowie wymieniani co kilka nocy, te same pociągi i trasy, którymi podróżujemy, te same zmagania nie zawsze przynoszące zakładane rezultaty. Odwieczne przypływy i odpływy unoszące ludzkie życie – życie bohaterów „Berlina. Miasta światła”, do których powracamy już po raz trzeci w ostatnim tomie trylogii Jasona Lutesa. Proszę się przygotować. Podróż nie będzie długa, ale za to przejmująco smutna.
Wracamy do Berlina. Na kartach komiksu spotykamy znajome nam twarze – nie tylko z poprzednich dwóch tomów, ale także ze szkolnych podręczników. Widzimy np. Adolfa Hitlera, który otoczony poplecznikami krok po kroku zdobywa poparcie w Niemczech. Na szczęście nie staje się on główną postacią komiksu, pojawia się zaledwie kilkukrotnie, wzbudzając w czytelniku odrazę – bo przecież dobrze wiemy, dokąd dojdzie, a mimo to nie możemy go powstrzymać. Tak więc kiedy Hitler stopniowo zyskuje władzę, Berlin dalej żyje, krwawi, walczy sam ze sobą. Wśród stłoczonych ulic, kamienic i ludzi znane nam postaci dzień za dniem przeżywają swoje osobiste dramaty. Największą zmianę obserwujemy u Kurta Severinga, wypalonego i – zdaje się – pokonanego przez nowy reżim faszystowski, który, choć jeszcze nie na tak wielką skalę, otacza swymi mackami miasto i rozumy ludzi. A te, wierzące i potrzebujące ideałów i haseł, mogących nadać cel i sens życiu, podążają za nimi, nie zastanawiając się nad ich ewentualną słusznością.
Jason Lutes konsekwentnie snuje swoją opowieść, przedstawiając rzetelny obraz miasta na wielu poziomach – dalej śledzimy ścierające się ze sobą frakcje komunistów i nacjonalistów, poznajemy bolączki i zmagania, przed jakimi stają berlińczycy muszący opowiedzieć się za którąś ze stron (a są to czasy, kiedy ucieczka od wyboru także jest wyborem). Czarno-białe realistyczne rysunki tylko podbijają wymowę przekazu – z jednej strony przywodzą na myśl powstające w latach 30. obrazy filmowe, z drugiej stają się tłem i symbolem tragicznych wydarzeń zachodzących w życiu miasta i ludzi. Kolor zniekształciłby tylko historię, sugerując pewną groteskę i fałsz. Trudno jest żyć w mieście kamieni i dymu, nie zdając sobie sprawy z ciężaru fatum wiszącego nad głowami ludzi, a to przybiera nieodzownie monochromatyczne barwy.
Kiedy skończyłam czytać „Berlin. Miasto światła”, pojawił się we mnie nieokreślony smutek, stan zawahania, jakbym chciała chwycić Marthe Müller za rękę i powiedzieć: „Nie odchodź jeszcze”. Choć z lekcji historii wiemy, jaki los czeka Niemcy i cały świat po przejęciu władzy przez Adolfa Hitlera, to przywiązanie do bohaterów komiksu nie pozwala nam o nich nie myśleć. Chcemy wiedzieć, czy przeżyją. Musimy wiedzieć, że PRZEŻYLI. Tymczasem nie mamy tej pewności. Otwarte zakończenie tomu niczym niezagojona rana zionie bólem, który podszyty jest naszą świadomością o przyszłości bohaterów. Chociaż może to dobrze, że żegnamy Severinga, Marthe i Sylwię Braun, zostawiając ich jeszcze w nie najgorszym stanie zawieszenia, bo – przykro to stwierdzać – najgorsze dopiero przed nimi.
„Berlin. Miasto światła”
Scenariusz i rysunek: Jason Lutes
Kultura Gniewu
2018
W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu KULTURA GNIEWU za egzemplarz recenzencki.