Ma szczęście Frank Castle, że w trwającej od 1974 roku karierze bezkompromisowego pogromcy zła, w pewnym momencie, na swojej drodze spotkał Gartha Ennisa. Zdolność irlandzkiego scenarzysty do pisania historii skalanych przemocą, broczących w krwi i orbitujących wokół zjawisk zmieniających naszą rzeczywistość w bagno występku pasuje jak ulał do postaci stworzonej przez Gerry’ego Conwaya, Johna Romitę Seniora i Rossa Andru. Panowie rozumieją się bez słów. Wypowiadają wojnę całemu światu, i choć pewnie zdają sobie sprawę, że to konflikt, którego wygrać się nie da, to odwaga, zawzięcie, dyscyplina i opanowanie, jakie reprezentują, budzi niepodważalny szacunek. Piąty tom serii „Punisher Max” kończy ich wspólny marsz przez fronty cierpienia, bólu i niesprawiedliwości. Obaj wykonali tytaniczną pracę w celu oczyszczenia padołu ziemskiego ze zła pod każdą najgorszą możliwą postacią…
Tym razem Ennis bezpardonowo stawia głównego bohatera pod ścianą, zmuszając do rozpaczliwej obrony, najpierw czyniąc go ponownie ojcem („Długa, zimna noc”), a potem konfrontując z amerykańską armią („Valley Forge, Valley Forge”). Nie ma wątpliwości, że Frank Castle w wykonaniu współtwórcy „Kaznodziei” jest morderczą bestią, i mimo że zabija jedynie przestępców, to wymierzanie w ten właśnie sposób sprawiedliwości nie może być przez nas, ludzi dumnie określających siebie cywilizowanymi, tolerowane. Kodeks etyczny zapisany zgłoskami obłudy na to nie pozwala. Podświadomie jednak pragniemy kogoś takiego – własnej bestii spuszczonej ze smyczy moralności. Jednocześnie nawet w najbardziej ekstremalnie „chorej” sytuacji Ennis wydobywa ogromne pokłady człowieczeństwa z tej, wydawać by się mogło, nieczułej maszyny do zabijania. I kiedy przychodzi mu, całemu poobijanemu, będącemu gdzieś na granicy życia i upragnionej śmierci, stoczyć walkę o życie niemowlęcej córki, wtedy nie możemy spojrzeć na niego inaczej niż jak na bohatera. Bo przecież nawet gdyby to nie była jego latorośl, to Frank i tak poświęciłby wszystko, aby wyrwać niewinne stworzenie z rąk oprawcy, a w tym wypadku powracającego na scenę Barrakudy. I o dziwo, również nad losem tego czarnoskórego rzeźnika skąpanego w przemocy i szaleństwie wynikającym z ciążącej na nim presji jesteśmy w stanie się pochylić.
W „Valley Forge, Valley Forge” Ennis konfrontuje Franka z jego matką… Armią Stanów Zjednoczonych. Ten musi poddać ją operacji usunięcia ośmiu wrzodów (znani z drugiego tomu wysoko postawieni oficerowie prowadzący ciemne interesy), nie narażając przy tym na szwank reszty narządów wewnętrznych. Kiedy na jego drodze staje niewielki elitarny oddział Delta Force dowodzony przez pułkownika Howe’a, Frank będzie musiał wspiąć się na wyżyny swoich umiejętności bojowych. W końcu trudno walczyć z uzbrojonymi po zęby przedstawicielami Sił Specjalnych, nie robiąc im trwałej krzywdy. Stary, dobry kij baseballowy może nie wystarczyć… Ennis porusza się w swojej ulubionej – wojennej – tematyce. Nawiązuje do konfliktu w Wietnamie, a tym samym do własnej miniserii stworzonej wraz z Derickiem Robertsonem – „Born” (Mandragora 2004), która przedstawia origin Punishera. Narracja komiksowa przeplata się z fragmentami właśnie opublikowanej książki – „Valley Forge, Valley Forge. Masakra garnizonu piechoty morskiej i narodziny Punishera” będącej punktem wyjścia dla omawianej historii. Irlandczyk fantastycznie wykorzystuje ją do potęgowania napięcia głównej akcji, kiedy to w kulminacyjnych momentach poszczególnych zeszytów wstawia niewielkie fragmenty jej rozdziałów. Prosta intryga okazuje się być skomplikowanym przedsięwzięciem z wieloma ukrytymi motywami. Śledzimy burzliwe losy Punishera, jednocześnie czytając o zdarzeniu, które go ukształtowało. Poruszając się między przeszłością a teraźniejszością, otrzymujemy obraz paskudnej wojny pozbawionej jakiegokolwiek sensu. Wojny niszczącej ludzkie życia w imię szeroko zakrojonego kłamstwa. Wojny hodującej bestie…
Ennis z godną podziwu skrupulatnością domyka wątki rozpoczęte wraz z pierwszym numerem cyklu, sprawiając, że cały jego runu nabiera szerszego kontekstu. Tworzy emocjonującą rozgrywkę i rozrywkę. Bo w całym tu zawartym kontekście zła, jakie ludzie czynią ludziom w imię zysku i władzy, i smutnego przesłania o braku nadziei na poprawę tej sytuacji, „Punisher Max” to rzecz widowiskowa, zarówno pod względem konstrukcji scenariusza, który nie ma słabych stron, budowania napięcia i wizualnej eskalacji przemocy. I tu z pomocą Ennisowi przychodzi ponownie Goran Parlov ze swoją mocno uproszczoną, miejscami cartoonową, kreską. To dzięki takiemu, niewinnemu stylowi powstaje kontrast, który cały ogrom zaprezentowanej brutalności doprowadza do poziomu widowiska gore w finałowym starciu Franka z Barrakudą. Grad kul i łusek, wybuchy, najtrudniejsze do wyobrażenia sobie zadane rany – gryzione, kłute, rąbane – i hektolitry wylanej krwi tworzą fresk o ludzkim (czy aby na pewno?) zatraceniu we własnych demonach i szaleńczej determinacji, zdolnej zmieść z powierzchni ziemi wszystko, co stanie na jej drodze. Pocieszające jest to, że mimo braku perspektyw na lepsze jutro, zarówno dla głównego bohatera, jak i dla nas, pewne rzeczy się nie zmieniają. Kara dosięgnie każdego, niezależnie od pozycji zajmowanej w społeczeństwie. Dorwij ich, Frank, dorwij ich wszystkich!
„Punisher Max”, tom 5
Scenariusz: Garth Ennis
Rysunki: Goran Parlov, Howard Chaykin
Egmont
2018
W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu EGMONT za egzemplarz recenzencki.