Bycie szybszym od własnego cienia niekoniecznie jest powodem do chwały. Co prawda rzekoma nieprzeciętna umiejętność niejednokrotnie pomaga w ocaleniu skóry, lecz równie często może być powodem narażenia własnego życia na niebezpieczeństwo… Myśląc Dziki Zachód, często mamy przed oczami dwóch rewolwerowców pojedynkujących się na głównej ulicy jakiegoś zapyziałego miasteczka nie o wzniosłe idee czy sprawiedliwość, ale o miano tego najszybszego. Na tego, który przeżyje owo starcie, czeka chwilowa sława, a być może legenda… Zależy, kogo się zastrzeli.
Matthieu Bonhomme w „Człowieku, który zabił Lucky Luke’a” tworzy poważniejsze oblicze znanego na całym świecie komiksowego kowboja stworzonego w latach 40. ubiegłego wieku przez belgijskiego scenarzystę i rysownika Morrisa. Co prawda zachowuje wszystkie charakterystyczne elementy opowieści o Lucky Luke’u, na czele ze specyficznym humorem czy wyglądem postaci, jednak wkładając w jego usta słowa Williama „Billa” Munny’ego („Bez przebaczenia”, 1992) – „niedobrze jest zabijać ludzi, mały, bo wtedy zabiera się im wszystko, co mieli. I co mogli mieć” – sygnalizuje wybraną estetykę, w której będzie się poruszał. Zresztą autor czerpie garściami z innych dzieł. Tka swoją opowieść z cytatów, bohaterów, scen… Samym tytułem nawiązuje do pamiętnego filmu Johna Forda – „Człowiek, który zabił Liberty Valance’a” (1962); tutaj jednak charakterystyczny zwrot akcji - znacząco wpływający u Forda na odbiór zaistniałych wydarzeń, jak i bohaterów - u Bonhomme’a przybiera o wiele dramatyczniejszy wydźwięk, ale również traci na znaczeniu w przypadku czytelników, którzy znają wspomnianą produkcję. Natomiast pierwsze sceny, kiedy to Luke przybywa do miasteczka Froggy Town i oddaje swojego konia w opiekę stajennemu, a potem odwiedza pobliski saloon i wdaje się w rozmowę z niejakim Joshuą „Docem” Wenesdayem, przywodzi na myśl „Pojedynek rewolwerowców” (1971) Lamonta Johnsona, gdzie istotą obrazu jest ciągnąca się za człowiekiem sława najszybszego rewolwerowca na Dzikim Zachodzie, sława prowadząca, chcąc nie chcąc, zawsze do ostatecznego rozwiązania. A tego Lucky Luke za wszelką cenę stara się uniknąć.
Każde miasteczko ma swoje sekrety i tajemnice. Hierarchię społeczną i utrwalone zasady i nawet jeżeli nie odpowiadają one mieszkańcom, to poczucie strachu potrafi skutecznie uniemożliwić przeciwstawienie się powstałej sytuacji. Dlatego ktoś taki jak Lucky Luke, stojący zawsze po stronie sprawiedliwości – nie prawa – może okazać się zbawieniem. Samotny kowboj za namową Komitetu Obywatelskiego postanawia podjąć się śledztwa w sprawie rabunku na dyliżans wiozący złoto górników z Froggy Town. Ślady oraz zeznania ocalałego świadka wskazują, że za napadem stał pewien Indianin. Problem w tym, że Luke jest zbyt doświadczonym kowbojem, aby uwierzyć tak po prostu w jedyną, znaną wersję wydarzeń, tym bardziej że trzymający w garści miasteczko bracia Bone, z których jeden – opóźniony w rozwoju – nosi gwiazdę szeryfa, a drugi jest owym świadkiem, nie ułatwiają przybyszowi czynności dochodzeniowych.
Bonhomme bez kozery portretuje społeczeństwo jednego z wielu miejsc leżących na dziewiczych terenach amerykańskiego kontynentu, gdzie przemoc ma pierwszeństwo przed zdrowym rozsądkiem, odwaga ustępuje miejsca tchórzostwu, a każda sensacja jest pożądana, bo sprzyja napływowi ludności i zwiększa sprzedaż. Wśród tej mentalności musi odnaleźć się Lucky Luke, który niczym odgrywany przez Jamesa Stewarta Ransom Stoddard we wspomnianym filmie Forda nie porzuca swoich przekonań nawet w najtrudniejszych chwilach. Nie daje się sprowokować, choć wielu by się dało. Popisuje się męstwem, zdrowym rozsądkiem i zimną krwią. Na pewno pomaga mu w tym szczypta charakteru zaczerpnięta z postaci bezimiennego kowboja wykreowanego przez Clinta Eastwooda z tzw. „Trylogii Dolara” Sergia Leone (okrywające kowboja ponczo na okładce nie jest przypadkowe).
„Człowiek, który zabił Lucky Luke’a” to zgrabnie opowiedziana historia z kilkoma zapadającymi w pamięć postaciami, na czele z ojcem Bone’ów reprezentującym wszystko, co w człowieku najpodlejsze. Na uwagę zasługuje również „Doc” Wenesday, którego można traktować jako alter ego autora ubóstwiającego bohatera wykreowanego przez Morrisa. To on wie najlepiej, jakie pułapki wiążą się ze sławą rewolwerowca i ile trzeba dźwigać na swoich barkach, będąc za takiego uważanym. W końcu doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że świat, ten fikcyjny oraz prawdziwy, pozbawiony kogoś takiego jak Lucky Luke będzie po prostu miejscem uboższym. Szkoda tylko, iż autor tak szybko odkrywa większość kart. Wiele kadrów nie potrafi zachować tajemnicy. Fabuła szybko staje się przewidywalna, a zamiary bohaterów czytelne. Ten mankament rekompensuje nieoczywiste rozwiązanie akcji oraz znakomite rysunki oddające cały anturaż Dzikiego Zachodu w morrisowskim duchu. Przede wszystkim zaś Bonnhomme za sprawą swojej kreski tchnął nowe pokłady życia w Lucky Luke’a, czyniąc go bohaterem z krwi i kości, który potrafi obezwładnić przeciwnika jednym przeszywającym duszę spojrzeniem. A tego zapomnieć się nie da. Tak to już jest z legendami.
„Człowiek, który zabił Lucky Luke’a”
Scenariusz i rysunki: Matthieu Bonhomme
Egmont
2018
W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu EGMONT za egzemplarz recenzencki.