Drugi tom „Ultimate Spider-Mana” za nami, a tu Bendis ma już w ręku pokera. Takiego rozdania pewnie nikt z nas się nie spodziewał. Z tobą przegrać to jak wygrać, Michael. Ale o co tak naprawdę chodzi? Dzieje się, i to dużo. Życie Petera Parkera przyśpieszyło do tego stopnia, że chłopak sam za nim nie nadąża. Przyjaciele, rodzina, praca, nauka, superbohaterstwo… Wszystkie sfery życia Petera mieszają się w wyskokowy i wysoce niebezpieczny koktajl. Raz spróbujesz, nie zrezygnujesz. Trudno sobie poukładać zaprzątające ci głowę prywatne sprawy, kiedy na nowojorską scenę wkraczają morderczy Otto Octavius, tajemnicza organizacja SHIELD, medialna gwiazda, ucieleśnienie seksu, niejaki Kraven, a ponadto do miasta powracają kochający się Osbornowie… Wszystkich łączy coś ze Spider-Manem i na jego nieszczęście nie jest to gorące miłosne uczucie.
Choć Parker, działając jako samozwańczy superbohater, pragnie bezinteresownie czynić dobro, jego zamiary odczytywane są zgoła inaczej. Z każdym następnym rozdziałem tej opowieści coraz bardziej traci kontrolę nad swoim losem, który w zbyt dużej mierze zaczyna być zależny od osób trzecich. Zresztą dobitnie wykłada mu to Nick Fury, oznajmiając przerażającą prawdę, coś, o czym pewnie nigdy nie pomyślał, zakładając na twarz maskę: „Jesteś niedozwoloną, nienaturalną mutacją genetyczną. Jak skończysz osiemnaście lat… Będziesz mój. Tak to już jest”. Boże, pobłogosław Amerykę za jej legendarną wolność i swobodę obywatelską! Co ma nastąpić, to nastąpi. Na razie Peter musi zmierzyć się z potężnymi i niebezpiecznymi przeciwnikami, przebiegłym Justinem Hammerem, kolegami z klasy, wrogo nastawioną do niego czwartą władzą i ciotką May, która jako jedyna (nieświadomie) potrafi usidlić Spider-Mana za pomocą magicznego słowa – szlaban. Nikt nie mówił, że będzie łatwo, Panie Parker.
Bendis idealnie zrównoważył wszystkie elementy superbohaterskiej opowieści, przy tym pomysłowo przerabiając mitologię Pajęczaka na własną modłę. Co i rusz puszcza oczko do fanów, ale nie w nachalny sposób, będący zmorą wielu dzisiejszych produkcji popkulturowych, w których przeszłość i odniesienia do niej przytłaczają powstające dzieło. Wręcz przeciwnie. Najważniejsze u Bendisa jest opowiedzenie nowej zajmującej historii. Wartka akcja, w której bryluje Spider-Man, przeplata się z prywatnym życiem Petera. W jednym i drugim często zbiera cięgi, ale za każdym razem podnosi się z kolan. W końcu „wielka moc to wielka odpowiedzialność” (ta definiująca głównego bohatera sentencja w końcu zostaje wypowiedziana). Tylko jak okiełznać tę moc i wykorzystać do słusznych celów? I gdzie leży granica odpowiedzialności?
Niezwykle ważne dla rzeczywistości Ultimate są media. Bendis zdaje sobie sprawę, że we współczesnym świecie, przy takim nagromadzeniu i możliwościach prasy, telewizji, Internetu nie da się tak po prostu ukryć prawdy. Że byle głupek może dodać dwa do dwóch i odkryć tajemnicę, która powinna na zawsze pozostać tajemnicą. Na pierwszy plan wysuwa się istota etyki przedsiębiorców, naukowców, służb specjalnych i właśnie mediów. Świetnie uchwycił problem, chociażby czyniąc z Kravena telewizyjną gwiazdę informującą na antenie o swoim zamiarze zabicia Spider-Mana! Jak reagują na tę wieść środki masowego przekazu? Na pewno się domyślacie. Podobna pogoń za sensacją daje o sobie znać, kiedy Octavius organizuje coś na wzór konferencji prasowej, mając zamiar przy blasku fleszy wymierzyć sprawiedliwość Justinowi Hammerowi. Mało który reporter (Ben Urich) potrafi skupić się na rzetelnym dziennikarstwie odkrywającym głęboką ukrytą prawdę. Zamiast tego korzystniej jest się skupić na jakimś szybkim strzale zapewniającym przysłowiowe pięć minut oglądalności. Ofiarą podobnych działań staje się nasz ukochany Spider-Man, rozczarowany takim stanem rzeczy w końcu (nieco przypadkiem) staje naprzeciw telewizyjnych kamer, udzielając swojego pierwszego wywiadu. Jak łatwo zostać gwiazdą… Jeszcze prościej jest spaść ze szczytu.
Bendis kreuje swoją historię z wielką dozą prawdopodobieństwa. Dbając o wszelkie detale. Nie zaniedbując żadnego aspektu opowieści. Każdy jej element jest na swoim miejscu. Tak mogłoby wyglądać życie współczesnego herosa w obcisłym kostiumie. Zależne od wszystkich, tylko nie od samego siebie. Zapominając o całej społecznej otoczce, „Ultimate Spider-Man” to również kawał rewelacyjnego komiksu superbohaterskiego. Z intensywnymi, barwnymi pojedynkami i niespodziewanymi zwrotami akcji. Z rozbrajającym humorem (popis siły dowcipu Spidera podczas batalii stoczonej z Octaviusem to czysty maraton uśmiechu). Wspaniale spisał się tu również Mark Bagley, uchwytując niesamowitą zręczność i gibkość Pajęczaka lawirującego między mackami złowieszczego naukowca. Fantastyczne są plansze przedstawiające Spider-Mana huśtającego się na pajęczynie wśród nowojorskich ulic i drapaczy chmur. Niemałe wrażenie robi także piekielna sekwencja przedstawiająca zwidy Osborna. Ponadto potrafi Bagley za pomocą jednego kadru wydobyć w maksymalnym stopniu tragizm zaistniałych zdarzeń. A takich w tym tomie jest kilka. Wtedy to Bendis słusznie oddaje cały głos rysownikowi.
Kontynuacja przygód Spider-Mana w świecie Ultimate to prawdziwa superbohaterska huśtawka emocjonalna. Śmiejemy się i wzruszamy. Kibicujemy, trzymając mocno kciuki za życie nastoletniego chłopaka marzącego o kilku chwilach spędzonych sam na sam ze słodką Mary Jane oraz o skopaniu paru tyłków zwykłym rabusiom jako Spider-Man. Jednak rzeczywistość bywa na tyle przewrotna i złośliwa, że najprostsze pragnienia potrafi zamienić w cel niemożliwy do osiągnięcia. I niestety, nic nie zwiastuje poprawy tej sytuacji. Trzymaj się, Panie Parker, los nie zawsze rozdaje dobre karty.
„Ultimate Spider-Man”, tom 2
Scenariusz: Brian Michael Bendis
Rysunki: Mark Bagley
Egmont
2018
W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu EGMONT za egzemplarz recenzencki.