„Hollywood” to jedno z tych haseł, które niezależnie od szerokości geograficznej zawsze znaczy to samo – z jednej strony przepych, błysk fleszy, pieniądze i wielkie kariery, z drugiej zaś blichtr, ciche porażki i głośne skandale. Tyle że te ostatnie, o ile już wypływają, bardzo szybko i gorliwie są wyciszane, zaciemniane kłamstwem lub innym marketingowym zabiegiem. Byle tylko biznes kręcił się dalej, a ludzie mieli za czym tęsknić. Kino to wszak bardzo ambiwalentna i zaskakująca branża. Nic zatem dziwnego, że z takiego tematu powstał bardzo dobry i chyba najbardziej ambitny projekt w scenopisarskiej karierze Eda Brubakera. A biorąc pod uwagę, że towarzyszyła mu stała i niezawodna ekipa w postaci Seana Phillipsa i Elizabeth Breitweiser, efekt musiał być olśniewający.
Zaczęło się od scenariuszy – rzędu oprawionych w skórę i równo ustawionych na najwyższej półce scenopisów, które należały do wuja Brubakera, święcącego tryumfy w złotej erze Hollywood. Czasami wystarczy bowiem mała iskra, aby myśl zakiełkowała, narodził się główny bohater i powstał zarys intrygi. Jak było tym razem? Charlie Parish jest filmowym scenarzystą i weteranem II wojny światowej, który znajduje się właśnie na życiowym zakręcie – tak prywatnie, jak i zawodowo. W dodatku budzi się z amnezją w jednym ze studyjnych bungalowów obok zwłok zaprzyjaźnionej aktorki, wschodzącej gwiazdy Valerii Sommers. W pierwszym odruchu ucieka, jednak gdy dowiaduje się, że wytwórnia sfabrykowała jej samobójstwo i kiedy zaczynają dręczyć go wyrzuty sumienia, próbuje na własną rękę dojść prawdy. I tu zaczyna się właściwa narracja, oparta po części na klasycznym kryminale noir, gdzie główny protagonista nie jest twardym, moralnie niejednoznacznym i znającym się na swoim fachu detektywem, a pogrążającym się z każdą jedną decyzją i działaniem zagubionym literatem, który (jakżeby inaczej) czuje się w tej roli bardzo nie na miejscu (jego powojenna trauma dodatkowo nie ułatwia sprawy). Samo śledztwo z kolei jest prowadzone bardziej z przypadku i osobistych powinności niż zawodowych predyspozycji.
Jednak to, co z założenia mogło być wadą „Zaćmienia”, jest jego główną zaletą – zamiast akcji z prawdziwego zdarzenia, pełnej paraliżujących zwrotów fabuły oraz jej przyczynowo-skutkowej konstrukcji, dostajemy typowego snuja, bardzo chaotycznego i przypadkowego, pozbawionego dodatkowo puent i oczyszczającego, jednoznacznego zakończenia, ale za to bogatego w złożone interakcje postaci i ich mocno nakreślone oraz niejednowymiarowe charaktery (każdy, nawet epizodyczny plan jest tu oddany z najwyższą pieczołowitością). Ta przenikająca niemal każdy wątek obyczajowość dużo więcej mówi nam o świecie przedstawionym niż standardowo poprowadzone śledztwo skupiające się głównie na rozwiązaniu zagadki. Brubaker nie mógł chyba lepiej oddać zepsucia i pozoru fabryki snów schyłku lat 40. ubiegłego wieku i nie mógł dosadniej, a przy tym mniej nachalnie opowiedzieć o czasach zimnej wojny, podstawianych wszędzie agentach FBI, czarnej listy filmowych twórców i fali czerwonej paniki. Między pytaniami o śmierć Valerii, wśród brylującej śmietanki towarzyskiej i w zaobserwowanych zachowaniach każdej napotkanej przez Charliego osoby autor odsłania/rozjaśnia nam dużo bardziej znaczące i kluczowe kwestie niż to, kto zabił. Otwarte zakończenie dodatkowo potwierdza drogę, którą na początku obrał Brubaker.
Wielowarstwowym zaciemnieniom fabularnym wtóruje warstwa graficzna, która wyróżnia się przede wszystkim zgaszoną paletą barw, mocnym cieniowaniem, czy też prowadzeniem akcji głównie nocą lub w ciemnych pomieszczeniach (choć niektóre sceny potrafią czasami rozbłysnąć żywym kolorem). Ważne są w rysunkach Phillipsa, a szczególnie w tej historii, detale – zarówno te porządkujące i pchające do przodu narrację, jak i te będące jedynie elementem otoczenia typowego dla epoki, które przez jak najbardziej wierne oddanie jej realiów uwiarygodniają całą opowieść. „Zaćmienie” nie byłoby też tym, czym jest, bez realistycznych ilustracji i starannie odrysowanych zbliżeń. W oczach niektórych postaci kryje się tyle emocji, że czasem trudno uwierzyć, że nie są to mocno przetworzone fotografie. Zresztą w całym albumie pełno jest kadrów stylizowanych na ujęcia z kamery oraz wyświetlanych na drugim planie wydarzeń z historii kina czy przeszłości głównego bohatera, podanych dla odróżnienia od głównej narracji w czerni i bieli (jak wspomnienia, które z czasem tracą kolory). Całość zaś poprowadzona bardzo filmowo – pełna zbliżeń, wykorzystująca różne plany i głębię prezentowanych scen. A jeśli dodamy do tego klasyczny, estetyczny układ plansz i duże światło między poszczególnymi kadrami, które podbijają i tak już dużą elegancję albumu, trudno będzie nam się nim nie zachwycić.
Zachwyt i fascynacja to kolejne hasła-klucze nieodmiennie kojarzące się z Hollywood. Brubaker na blisko 350 stronach „Zaćmienia” konsekwentnie je jednak demitologizuje, tak jak i całą ówczesną branżę, która w tych mrocznych czasach – jako jedna z przedstawicielek kultury – nie dawała raczej dobrego świadectwa (po tylu latach niestety morale nadal ma słabe). Znamienne, że w świecie tak niezwykłym, tak pięknym i tak pożądanym jest tyle fałszu i zła, że większość jego beneficjentów daje bardziej lub mniej bierne przyzwolenie na porządek, w którym nawet śmierć można niedbale przykryć kocem i żyć dalej (z wyrzutami sumienia lub bez), a następnie – ku uciesze wytwórni, producentów i mas – „upiec dwie pieczenie pod jednym reflektorem”. Trzeba tylko pilnować, żeby być po jego właściwej stronie.
„Zaćmienie”
Scenariusz: Ed Brubaker
Rysunek: Sean Phillips
Kolory: Elizabeth Breitweiser
Mucha Comics
2018
W imieniu redakcji dziękuje wydawnictwu MUCHA COMICS za egzemplarz recenzencki.