Gdyby oceniać Mike’a Mignolę jedynie w kontekście tego komiksu, powiedziałbym, że jest jak stary, hołdujący tradycjom wampir, który mimo zmieniającego się coraz szybciej świata pozostaje wierny swoim pielęgnowanym od lat przyzwyczajeniom – mieszka w starym ponurym zamczysku, śpi w trumnie, w odpowiednich chwilach zmienia się w nietoperza i nigdy nie odpuści wielkiej biby w Noc Walpurgii. Biorąc na warsztat temat równie wyświechtany i niemodny co zalegający od stuleci w piwnicy płaszcz, stwórca „Hellboya” mógł pokusić się o jego autorską dekonstrukcję, trawestację i wszystko to, czego w celu zaskoczenia i urobienia potencjalnego widza próbują na co dzień zdolni artyści-postmoderniści. Mógł, ale nie chciał. „Pan Higgins wraca do domu” to bowiem nic innego jak dziecięce marzenie, hołd złożony wszystkim klasycznym powieściom gotyckim i horrorom klasy B. Napisany z lekkością, bez jakiejkolwiek pretensji, demonstracji napuszonej erudycji czy narracyjnej ekwilibrystyki. To prosta humoreska, z miłością puszczająca oko do podobnych fanatyków tradycji.
„Pan Higgins wraca do domu” pokazuje, że komiks może być świetną zabawą nie tylko dla czytelnika, ale i przede wszystkim dla twórcy, który nie boi się w obecnych czasach odtwórczo zagrać gatunkowym stereotypem. Mignola w ogóle nie ukrywa swoich fascynacji starymi (wątpliwymi artystycznie) filmami ze słynnej wytwórni Hammer, ale też konkretnym obrazem Romana Polańskiego „Nieustraszeni pogromcy wampirów” (choć klimat innych „demonicznych” filmów polskiego reżysera unosi się niejednokrotnie w pojedynczych sekwencjach komiksu). Oto mamy dzielnego profesora, który przyrzekł sobie poświęcić życie na tropienie i zabijanie wampirów, także ich samych, równie krwiożerczych i podstępnych, co rozrywkowych i hedonistycznych, do tego jeszcze brutalnego wilkołaka i przywołanego z zaświatów demona (występującego między innymi pod postacią kozła). Na deser zaś obowiązkowy motyw straconej miłości (odebranej przez te cholerne blade potwory) i zrodzonej z tego zemsty. Wszystko zatem jest na swoim, zapisanym już dawno temu miejscu, a czytelnicy tylko odhaczają kolejne klisze gatunku i cytaty z kanonicznych już dzieł kultury. I o ile można dyskutować o tym, że żaden to wyczyn wyjąć z jednego miejsca i włożyć w drugie, o tyle złożenie tak wielu motywów w dość skondensowaną i spójną całość zasługuje już na wielkie uznanie. Trzeba jednak pamiętać, że nie byłoby tego wszystkiego bez wspomnianego wyżej „oczka” i delikatnie (po karpacku) podanego wyspiarskiego humoru.
Wielu pewnie będzie wyobrażać sobie ten komiks rysowany ręką Mignoli, jednak kreska Johnsona-Cadwella nawet bardziej niż idealnie wpisuje się w wykrzywioną przez tego pierwszego narrację – te wszystkie zniekształcone krajobrazy, kanciaste postaci, zaburzone proporcje czy wykoślawione przedmioty, ale i z właściwą dla tej konwencji fantazją oddane szersze plany, bogato zdobione zamkowe komnaty oraz równie mocno kontrastujące barwy bardzo sugestywnie ciągną opowieść w tę jedną, właściwą stronę, sprawiając, że jest bardziej śmieszno niż straszno. Śmiechy śmiechami, hołdy hołdami, ale najlepsze w „Panu Higginsie” jest i tak zakończenie, konotujące z najlepszym obrazem Quentina Tarantino – mistrza wśród postmodernistów. Chyba większość kojarzy finał „Bękartów wojny”, w którym reżyser ustami głównego bohatera wyraża swój stosunek do skończonego dzieła (to genialna gra z widzem, tym bardziej że w swym narcyzmie ma całkowitą rację). Otóż podobnie robi Mike Mignola w swojej krótkiej humoresce, ale celuje przy tym w zupełnie inną stronę. Dość powiedzieć, że trafia w sedno (i z tą dwuznacznością porzucam tę recenzję).
„Pan Higgins wraca do domu”
Scenariusz: Mike Mignola
Rysunek: Warwick Johnson-Cadwell
Non Stop Comics
2018