Najnowsze dzieło Roberta Kirkmana rozkręca się dość topornie. Jacyś ludzie uciekają przed znajomo wyglądającą bestią, a ktoś próbuje ich ocalić. Potem psuje mu się sprzęt i musi ratować z opresji samego siebie. Nic nowego. Po tym niemrawym wstępie scenarzysta „Żywych trupów” przenosi nas z powrotem na Ziemię. Okazuje się, że ów ratownik to niejaki Nathan Cole, który przed chwilą przebywał w innym wymiarze. I nagle historia wskakuje na właściwe tory. Charakterystyczny dla twórczości Kirkmana podział świata przedstawionego na naszą rzeczywistość i przenikającą się z nią obcą materię (ludzkość/zombie – „Żywe trupy”, ludzkość/demony – „Outcast”) sprawdza się także tutaj. Konfrontacja z innym wymiarem jest jednocześnie starciem z samym sobą. Nie każdy jest w stanie poradzić sobie z taką walką i nie wszyscy kierują się w niej tymi samymi pobudkami. Dekada nieobecności w naszym świecie to przepaść. Powrót do „normalności” nie jest łatwy. Ciało tkwi na Ziemi, umysł tam, wśród zrujnowanych budynków porośniętych bujną roślinnością (?), które kiedyś znane były jako centrum Filadelfii.
Zagadkowy wymiar jest jedną wielką nieodkrytą tajemnicą i w rękach Kirkmana w przyszłości będzie miał zapewne wiele do zaoferowania samej fabule. Zresztą już ma, nawet mimo dręczącej nas myśli, że gdzieś to wszystko już widzieliśmy… Na razie pierwsze skrzypce w „Oblivion Song” grają bohaterowie, na czele z Nathanem Colem. Dręczony silnym poczuciem winy próbuje odnaleźć swojego brata – Eda, pochłoniętego przez inny wymiar wraz z 20 tysiącami ludzi i sporym fragmentem miasta, na którego ulicach do bokserskiej perfekcji dochodził swego czasu Włoski Ogier. Katastrofa, jakiej nie widział świat. Rozbudzająca wyobraźnię i równie szybko oswojona przez codzienność dnia powszedniego. Co dziwne (albo i nie), rząd USA posiada technologię umożliwiającą przechodzenie na „drugą stronę”, ale nie ma zamiaru dłużej z niej korzystać (rzekomy brak funduszy). Każda kolejna uratowana przez Cole’a osoba staje się niewygodnym obiektem podważającym działania władzy i burzącym spokój zbudowany na gruzach nieszczęścia. Lepiej wszystko zamieść pod dywan. Oddzielić wysokim murem i postawić pomniki ku czci ofiar. Kirkman znakomicie oddał mechanizmy sterujące światem. Kto jeszcze pamięta o zamachu na WTC albo o wojnie na Ukrainie? Raz w roku przypomną o tym media, odhaczając kolejną rocznicę tragedii. Kirkman skrupulatnie buduje z tej substancji wierny obraz świata współczesnego kierowanego niejasnymi przesłankami rządów i tanią medialną sensacją, żywiącą się każdym pierwiastkiem ludzkiej niedoli.
Silną stroną „Pieśni otchłani” są rysunki Lorenzo De Feliciego, który nadaje każdej postaci indywidualny, charakterystyczny rys. Ludzkie sylwetki, dzięki starannie oddanej mowie ciała, prezentują się niezwykle naturalnie. W szczególności podoba mi się to, jak Felici rysuje kobiety, którym daleko do modelek z okładek modowych czasopism (jak wiemy, w tym medium nie zdarza się to zbyt często). Główni bohaterowie trawieni są przez smutek i zwątpienia. Dręczą ich demony przeszłości, rodzaj stresu pourazowego wynikającego z przebywania w innym wymiarze. W ich spojrzeniach napotkamy wiele bólu i strachu. Felici często operuje zbliżeniami na twarze, potęgując emocjonalną burzę. Swobodnie zmienia też plany, uzyskując płynność narracji. Pieczołowitość, z jaką rysownik odtwarza naszą rzeczywistość, jest godna podziwu. Zderza ją z innym wymiarem – zrujnowanym, opustoszałym kawałkiem miasta. Przygnębiającym, ale i barwnym. Zasiedlonym przez całą gamę groźnych stworzeń i pełnym dzikich, wręcz baśniowych zakamarków.
Okładka wydania zbiorczego (w środku znajdziecie przynajmniej cztery lepsze covery, na czele z tym do czwartego numeru – taka jest naturalna przewaga zeszytów nad albumami) sugeruje postapokaliptyczny spektakl i silnego męskiego bohatera. Wbrew oczekiwaniom autorzy (na szczęście) podążają w innym kierunku. Na wielowątkowej podbudowie Kirkman i Felici tworzą dość kameralną historię. Drażnić może miejscami chaotycznie prowadzona fabuła i uczucie powtarzalności w kreowaniu innego wymiaru. Niektóre wątki osobiste pojawiają się za szybko albo zostają zarysowane „po łebkach”, tak jakby zaraz na początku historii dążono do usilnego skomplikowania życiorysów poszczególnych postaci, by wydobyć z nich większe pokłady dramatyzmu. Niepotrzebnie. Wyjściowy pomysł daje wielkie pole do manewrów. Nathan Cole, odrzucający etos zbawcy-twardziela, a wcielający się w rolę idealisty/romantycznego pacyfisty, jest postacią intrygującą i denerwującą jednocześnie. Przede wszystkim ludzką, tak jak wielu obracających się wokół niego innych bohaterów. Oby tylko Kirkman nie zechciał rozwlec swojego pomysłu na setki zeszytów, bo jeszcze skończy w innym wymiarze.
„Oblivion Song. Pieśń otchłani”, tom 1
Scenariusz: Robert Kirkman
Rysunek: Lorenzo De Felici
Non Stop Comics
2018