Ucieczka grupy bohaterów przed tyranem rządzącym wszechświatem jest wdzięcznym tematem do stworzenia energicznej opowieści awanturniczej, w której krajobraz zmienia się z rozdziału na rozdział (nawet częściej). Statki kosmiczne wybuchają raz za razem, blastery strzelają bez opamiętania, stręczyciele padają jak muchy, a bohaterowie wpadają w co i rusz większe tarapaty. Mark Millar albo uwielbia pisać w maksymalnym przyśpieszeniu, albo zwyczajnie nie ma koncepcji (choć trudno mi w to uwierzyć) na rozbudowanie swoich opowieści. Pomysłów przedstawionych w pierwszym tomie „Empress” starczyłoby bowiem do stworzenia jeszcze kilku innych komiksów, ale statek kapitana Millara nigdy nie przybija do portu. Zamiast tego ruszamy z piękną Emporią i jej trójką dzieci (Aine, Adamem i Puckiem) oraz ich osobistym ochroniarzem – kapitanem Danem Havelokiem w drogę pełną przeszkód, skacząc z planety na planetę w błyskawicznym tempie. A to dzięki pewnemu statkowi-teleportowi należącemu do najemnika Tora Blindera – byłego wspólnika Haveloka. Tych cudownych maszyn ostało się w zastanej rzeczywistości niewiele, a więc posiadanie takiego cacka jest prawdziwym skarbem na miarę życia i śmierci, dającym przewagę w ucieczce przed żądnym zemsty królem Moraxem, mężem Emporii i ojcem jej dzieci.
„Empress” to typowy blockbuster i daję sobie głowę uciąć, że w wersji filmowej nigdy nie prezentowałby się lepiej niż w komiksowej. Dynamika, z jaką pisze Millar, jest porażająca i żadna ilość klatek na sekundę by jej nie dorównała. Nie ma tu czasu na przestoje i dłużyzny. Zanim się obejrzycie, ostatnią stronę będziecie mieli za sobą. Wszystko to możliwe jest dzięki współudziałowi Stuarta Immonena, nawiązującego do klasyki science fiction, kreślącego z ogromną wyobraźnią nieskończone przestrzenie kosmosu i jego niezliczone ciała niebieskie. Panowie tworzą widowiskową kosmiczną operę, tak jakby przysięgli sobie, że wszystko, co zaprezentują, będzie wielkie, szybkie, przerażające, kolorowe i wybuchowe. Przy czym logikę zepchną na drugi plan, aby za bardzo nie przeszkadzała bohaterom w wydostawaniu się z największych kłopotów dosłownie w ostatniej sekundzie dzielącej ich od śmierci.
Kurek z adrenaliną został odkręcony na maxa. Trzeba zaznaczyć, że przy całej tej efekciarskiej stronie kilka pomysłów prezentuje się wyśmienicie, na czele z rasą Quez, która nadała prostytucji nowego wymiaru. Cała opowieść zaś opiera się na dobrze nam znanych schematach. W zasadzie bohaterowie nie wpadają w żadne tarapaty, których czytelnik kiedyś i gdzieś już nie doświadczył przy obcowaniu z innymi popkulturowymi tekstami. To taki przekrój przeciwności losu dla uciekinierów w pigułce. Od gigantycznych potworów, przez tubylcze wierzenia, do noża wbitego w plecy. I można byłoby to uznać za wadę, gdyby lektura omawianego komiksu nie sprawiała przyjemności. A jest zgoła inaczej. Sprawia - i to niemałą. Oczywiście po zakończeniu tej wielkiej przygody z tyłu głowy kołacze się myśl – czemu, kapitanie Millar, nie wycisnąłeś z tego więcej, przecież się dało! Chociażby z możliwości obcowania ze statkiem-teleportem. Szkot potrafi skutecznie skomplikować akcję, nadając tej zabawce pewne ograniczenia, ale nie wykorzystuje w pełni możliwości, jakie ze sobą ów przedmiot niesie. Podróż międzyplanetarna przypomina oglądanie turystycznych prospektów i niezmiernie kojarzy się ze sceną przenoszenia w czasie z jego innego dzieła – „Chrononautów”. Wszak uciekinierzy nie mają czasu na podziwianie widoków... Mimo że sama ucieczka została grubymi nićmi uszyta. Finałowa potyczka podważa sens scenariusza, czyniąc go pretekstowym. Jednocześnie zaskakuje i ogłupia.
Na tej skondensowanej dawce sensacji i przemocy cierpią nieco kreacje bohaterów, którzy w większości zostali skonstruowani za pomocą pojedynczych gestów i niewyszukanych dialogów. Morax – megaloman-buc (jakże by inaczej). Tor – były żołnierz-hazardzista. Adam – niegodny ojca mięczak-geniusz techniki. Aine – córeczka tatusia-wspaniała wojowniczka. Puck – jak na niemowlę przystało, idealny kandydat na niewolnika, ewentualnie przekąska dla dzikiej bestii. Zdecydowanie lepiej wypadają Emporia i Havelok, między którymi rodzi się silne, lecz subtelne uczucie ubrane w futurystyczny kostium, a nawiązujące do romansu rycerskiego. To oni ciągną fabułę do przodu. Rozdarci między obowiązkami wobec najbliższych a marzeniami o wolności i spokojnym życiu. Dzięki nim ta jazda bez trzymanki ma jakikolwiek sens. Miłość potrafi przenosić góry. W tym przypadku wysadzać całe galaktyki. Wart(k)o było.
„Empress: Cesarzowa”
Scenariusz: Mark Millar
Rysunek: Stuart Immonen
Mucha Comics
2018
W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu MUCHA COMICS za egzemplarz recenzencki.