Wyszukiwanie

:

Treść strony

Esej recenzencki

Ogniem i czołgiem

Autor tekstu: Szymon Gumienik
06.11.2017

Jakub Żulczyk ukradł mi tekst, zawsze bowiem myślałem o Tank Girl jako idealnej bohaterce narodowej, takiej, która nie uznaje jeńców ani nie bierze kompromisów. Czy jakoś tak. To anarchia w czystej postaci, królowa bezczelu i destrukcji, mistrzyni szargania wszystkich świętości i profanacji razem wziętych, słowem – idealny materiał na bohaterkę. Pytanie tylko, czy dzisiaj – 30 lat od swoich narodzin – ma coś do zaproponowania światu? Można powiedzieć, że i tak, i nie – o ile bowiem jej punkowa, kontestująca zastaną rzeczywistość energia dawno się już zdewaluowała i we współczesnym świecie trochę trąci myszką, o tyle jej drugie oblicze, objawiające się w zwykłym, bezideologicznym podejściu do życia, cały czas pozostaje aktualne. Od stuleci przecież nic się raczej w tej kwestii nie zmieniło – nasze pobudki do picia i złego prowadzenia się ciągle wynikają głównie z potrzeby dobrej zabawy. Nic mniej, nic więcej. Myślę też, że właśnie w takim kontekście najlepiej jest odczytywać „Tank Girl”.

Kiedy powstawał komiks autorstwa Alana Martina i Jamiego Hewletta (koniec lat 80. XX wieku), kultura niezależna przeżywała swoją drugą młodość, rosła też rola kobiet w społeczeństwie. Rebecca Buck alias Tank Girl jest zatem dzieckiem swoich czasów, idealnie wpisującym się w ideologię i estetykę punkowej subkultury, wraz z jej całym anarchizmem, bezkompromisowością i hedonistycznym (nołfjuczerowym) podejściem do życia. Pojawiła się przypadkiem w zinie robionym przez ww. autorów jako jednostronicowy rysunek, przypadkiem też otrzymała swoją ksywkę (bo akurat – jak to w zinach bywa – na planszy obok niej pojawiło się ksero zdjęcia czołgu). Po półtora roku, kilku wcieleniach i próbach poszukiwania swojego ja przybrała postać powabnej łysej (ewentualnie z małym irokezem) blondynki, alkoholiczki z niewyparzoną gębą, deprawującą i poniżającą kangury (a w zasadzie jednego) i siejącą przerażenie oraz odrażenie wśród swoich wrogów. Jej domem z kolei został czołg przemierzający bezkres postapokaliptycznej Australii, świata będącego zbieraniną najróżniejszych inspiracji – od starych wojennych filmów po kino nowej przygody i od „Krokodyla Dundee” po „Mad Maxa”. Taka popkultura w wersji hard. W tamtym czasie to musiało zadziałać.

Pierwszy tom polskiego wydania zawiera 15 odcinków pierwszej serii (Non Stop Comics planuje wydanie trzech tomów), na które składają się krótkie, mniej lub bardziej surrealistyczne historyjki, zupełnie oderwane od rzeczywistości świata przedstawionego (o naszym nawet nie wspominam). Miejscami wyobraźnia autorów odjeżdża tak daleko, że jedyne, co pozostaje po lekturze poszczególnych opowieści, to jeden wielki chaos. Konsekwencji w przedstawianiu kolejnych przygód buntowniczej czołgistki nie ma żadnych, brak uświęconych tradycją przyczyn i skutków narracji, tak jak nie ma nie tylko praw moralnych, lecz także logicznych czy fizycznych. Wszystko tu skacze, lata, pływa. Wszystko jest tu możliwe – jak w umyśle upalonego szaleńca, w którym raz walczysz z ninja, raz układasz się z szatanem, a innym razem strzelasz z broni powiększającej przyrodzenie i lądujesz bez zaproszenia w betlejemskiej stajence. Wszystko jest tu też jedynie pretekstem do wypowiedzenia masy mięsistych dialogów, rzucenia kupy niewybrednych żartów czy znieważenia kilku mniej lub bardziej odpowiednich ludzi ze świata polityki, mediów i show-biznesu, którzy dzisiaj – a szczególnie Polakom – niewiele niestety mówią. Całość sprawia wrażenie wymyślonych naprędce kumpelskich żartów, do których dobudowano jako taką narrację, mającą czasami jakieś tam ręce i jakieś nogi, a czasami tylko jedno z dwojga. Jest jednak coś w tym historiach, w tym świecie i w tych głupich żartach, co potrafi zassać czytelnika, uwieść go. To bardzo konkretna i pozytywna energia zwykłej dobrej zabawy, która anuluje wszystkie niedociągnięcia i infantylizmy młodych przecież wówczas autorów. W tym wieku, choć dekadę później, sam się buntowałem, punkowałem i robiłem ziny, więc dobrze wiem, ile w tym czystej, swobodnej i nieskażonej żadną kalkulacją frajdy. Nie myśli się wówczas, nie analizuje, nie dobudowuje zbędnej ideologii. Po prostu robi się swoje. A to, czy komuś to się jeszcze spodoba, to tylko wartość dodana.

Wartością samą w sobie jest na pewno oprawa graficzna komiksu – boska, szczegółowa, miejscami bardzo dopracowana, ale i swobodna kreska, do tego przeładowane kadry, przegadane dymki i anarchia kompozycji (brak sztampowych rozwiązań). Ten graficzny chaos broni się jednak dzięki wyraźnemu i dokładnemu tuszowaniu. To zdecydowanie moja estetyka, a Hewlett nie ma sobie w niej równych. Rysuje, co chce i jak chce – ze szczegółowych ilustracji potrafi przeskoczyć na całkowicie uproszczone sekwencje, z bogato dekorowanego drugiego planu przenosi się na puste kadry z zarysowanymi niechlujnie postaciami. Główną narrację przerywa obrazkami niezwiązanymi z opowiadaną historią, innym razem wrzuca strony z fotografiami i listami pisanymi do matki. Jest w tym wszystkim jakaś taka bezpretensjonalność i bezwstydna młodzieńczość. To też pewien emocjonalny/mentalny wehikuł czasu, wydobywający z naszej przeszłości ten magiczny czas młodości, w którym na nudnych lekcjach czytało się pod ławką i rysowało w zeszytach głupie historyjki. Szkoda, że wówczas nie było Non Stop Comics, bo zamiast „Ogniem i mieczem” czytałbym „Tank Girl” i wycinał serca z jej inicjałami na drzwiach szkolnego szaletu… Bo buntownikiem trzeba się urodzić, i dla Was właśnie jest ten komiks.

 

„Tank Girl”, tom 1

Scenariusz: Alan Martin

Rysunek: Jamie Hewlett

Non Stop Comics

2017

W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu NON STOP COMICS za egzemplarz recenzencki.

Galeria

  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry