Wyszukiwanie

:

Treść strony

Esej recenzencki

Nieślubny syn Franka Millera, czyli telenowela deathmetalowa

Autor tekstu: Durda Tylen
31.12.2016

Od ukazania się ostatniego albumu autorstwa Krzysztofa „Prosiaka” Owedyka („Prosiacek X”) minęły cztery lata. Dużo to czy mało w przypadku tego wnikliwego obserwatora polskiej metarzeczywistości?  Można by się spierać, ale na pewno wystarczająco, aby wydać na świat opasłe tomiszcze. Najbardziej chyba tłustą i wysokogabarytową opowieść obrazkową, która wyszła spod Prosiaka ręki. I dlatego nie jest to książka dla małych dziewczynek, które udźwigną co najwyżej przejechanego kota w pudełku po butach (choć jest w niej historia i małej dziewczynki, i przejechanego kota). Z powodu rozmiarów trudno ją też nosić w damskiej torebce (sprawdziłam), choć inspiracją i kanwą były historie osobiste opowiadane przez kobiety (żonę autora i żonę deathmetalowego gitarzysty), a przez autora podsłuchane. Tym bardziej też intryguje, co z sytuacji opisanych w książce mogło się zdarzyć naprawdę i która zbieżność osób i ksyw przewijających się przez plansze z osobami i ksywami rzeczywistymi nie jest przypadkowa.

„Będziesz smażyć się w piekle” to gotowy storyboard – co nie dziwi, bo Owedyk posiadł rzadko spotykaną łatwość filmowej narracji. Fabularną historię, rozrysowaną w operatorskich kadrach, przyswaja się jak film. Jedną scenę Prosiak potrafi przedstawić w kilku ujęciach, z kilku różnych perspektyw. Są plansze, na których kadruje za pomocą różnoogniskowych obiektywów oka – od szerokokątnego planu, przez zoomowe zbliżenie, aż po makrodetal. Historia dzieje się (a jakże!) w Polsce – trochę prowincjonalnej, a trochę wielkomiejskiej. Ale tylko trochę. Bardzo za to dzieje się w piekielnym naszym zaściankowym, jednocześnie zakompleksionym i przeaspirowanym mentalu. Jest oto zespół gwiazdorskiego formatu, na wielkoświatowym poziomie, popularniejszy od Vadera, koncertujący częściej od Behemota. Deathstar. Ma obszerną dyskografię, trasy koncertowe udokumentowane plakatami oraz srogie logo autorstwa Michała Oracza. Ma swoją historię, byłych członków, tracklisty, wytwórnię, gadżety, wszystko tak idealnie dopracowane, że aż dziwne, że dotąd o nim nie słyszałaś/-eś. Przypomina to zabawę Tolkiena w urządzanie Elfom ich własnej mitologii –Owedyk robi wszystko, żeby swoją opowieść maksymalnie uprawdopodobnić. Deathstar często zmienia skład, chce współpracować z najlepszymi, poznajemy go w momencie przesłuchania nowego gitarzysty, Tarantula. Po 13 kadrach wymiatania na wiośle Tarantul dostaje tę robotę i spełnia swoje największe marzenie: z grania w podrzędnych kapelach awansuje do ekstraklasy. Nie dość, że będzie pracował z idolami, których solówki mógłby zagrać wyrwany ze snu w środku nocy, to jeszcze będzie zarabiał prawdziwe pieniądze, latał za ocean na prawdziwe festiwale, brylował w prawdziwej branży, spijał śmietankę na prawdziwych backstage’ach i… wspominałam już o prawdziwych pieniądzach?

I może wszystko by się właśnie tak potoczyło, gdyby urodził się Anglosasem. Albo chociaż teutońskim rockmanem z Rammstein. Niestety, urodził się między Nysą a Bugiem, dlatego polski szołbiz najpierw z niego wyssie, a potem każe dopłacać. Gwiazda może być tylko jedna, a jest nią Lord Solo. Deathstar to on. A on to Deathstar. Po podpisaniu krwawego kontraktu okazuje się, że członkowie najbardziej dochodowej i popularnej kapeli w swoim segmencie muszą się zrzucać na transport i sesje zdjęciowe, a śpią w motelach lub na kempingach, bo tanio. Deathstar kładzie zaś łapę na wszystkim i jest uosobieniem słownikowej definicji „wczesny polski kapitalizm”. Lord Solo zarabia na czym tylko się da, skutecznie spieniężając ideologię kultury deathmetalowej, i nie ma najmniejszego problemu z tym, że jego pracownicy mają grać za splendor. Za promo i piwo. A jak się nie podoba, to 30 już czeka w blokach startowych na twoje miejsce, kolego. On swoje marzenie o awansie klasowym już spełnił, a dzielić się nie lubi. Reszta kapeli, wspomniany wyżej Tarantul i sekcja rytmiczna, to typowe społeczne niziny z aspiracją do średniaków i brakiem szczęścia w życiu. Mieszkają w blokowiskach z ojcem alkoholikiem lub gnieżdżą się z rodziną w jednym pokoju na przedmieściach. Bycie muzykiem w Deathstar miało być dla nich trampoliną do sukcesu, lecz okazało sie kulą u nogi, do której wstyd się przyznać, bo przecież wszyscy wokoło zazdroszczą pozycji, a odejście z zespołu równa się deklasacji. A że pieniądz przyciąga pieniądz, kłopoty zaś przyciągają kłopoty – Lord Solo będzie się bogacił, a reszta zespołu podzieli się workiem nieszczęść (jak w klasycznej latynoskiej telenoweli). Basista Bogey użera się z toksycznym ojcem, perkusista Dwarf jest wiecznie sfrustrowanym, nierozumianym przez nikogo Krasnoludem i (a może dlatego?) mówi po śląsku (i to jest bardzo pożądany element humorystyczny). Tarantul dzieli los Hioba: stawia na szali swój związek, wpada w długi, traci kota, staje twarzą w twarz z ciężką chorobą dziecka i własną zapaścią. Tak, to bardzo poważny komiks o poważnych sprawach. O ludzkiej bezradności i słabości, o stracie i nieprzepracowanej traumie, o tym, że jedyne, czego w życiu można być pewnym, to że nikt cię tak po dupie nie skopie jak drugi człowiek, ani że nikt tak jak drugi człowiek nie pomoże ci się podźwignąć. Bo nadzieja, poczucie humoru i ślązacki wigor zawsze umierają ostatnie.

Tym razem Prosiak rzadko sięga po charakterystyczną dla siebie psychodeliczną odskocznię, jest realistyczny i spójny. Wszystkie didaskalia i odbicia od głównego wątku są osadzone na wysokim poziomie prawdopodobieństwa. Jak przerysowuje, to lekko, gdy szarżuje, to z finezją. Chociaż metafizyczny wątek flatlinerski o zaświatach i karze za winy należy do moich ulubionych z Prosiackich fantasmagorii – podszyty jest trochę Bułhakowem, trochę „Snem tysiąca kotów” Gaimana, a Dante z powodzeniem mógłby wpleść go w jeden z kręgów piekła. No i planszę z rozczarowanym pyskiem zabitej przez Lorda Solo owcy, która powraca z toporem jako Pani Zemsta, bardzo chętnie powiesiłabym sobie nad łóżkiem. W ogromnym formacie. W srogiej ramie. To jednocześnie najbardziej Millerowski fragment – wizje nasycone czernią, z której wygryzane są białe kontury. I jak w „Mieście grzechu” – zło przykryje śnieg. Zemsta ma swój czas.

Z zakończeniem „Będziesz smażyć się w piekle” mam problem. Nie zaspokaja mojej potrzeby rewanżu. Wina i kara są niewypoziomowane i nawrócenie antybohatera zgrzyta oczywistością. Dlatego też zakończenie jest tak banalnie prawdziwe. Wystarczy przecież otworzyć księgę żywotów świętych na losowo wybranej stronie, by się przekonać, że co drugi gwałcił, palił, zabijał, zanim przeszedł iluminację i skończył w aureoli. I byłby to tylko mdlący moralitet, gdyby nie (całe szczęście!) Prosiakowy zdrowy rozsądek w ostatniej chwili i znajomość ludzkich charakterów. Natury nie oszukasz. Kto nie był człowiekiem ni razu, temu człowiek nic nie pomoże.

 

„Będziesz smażyć się w piekle”

Scenariusz i rysunek: Krzysztof „Prosiak” Owedyk

Kultura Gniewu

2016

W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu KULTURA GNIEWU za egzemplarz recenzencki.

Galeria

  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry