Kiedy nie pozostaje ci w życiu nic, czego możesz się chwycić, kiedy ludzie, którzy skrzywdzili ciebie i twoich bliskich, cały czas pozostają bezkarni, jedyne, co możesz zrobić, to wziąć odwet. Bez względu na konsekwencje. I nieważne, że jesteś już stary i zrezygnowany, nieważne, że jesteś czarnoskórym mężczyzną żyjącym w Missisipi lat 50. XX wieku – miejscu, które wówczas „załatwia swoje sprawy po swojemu”, nieważne, że działasz niezgodnie z prawem, które de facto cię nie chroni, ważne jest tylko to, że inaczej się nie da, że inaczej nie jest się człowiekiem. Gniew, miłość, strach, szacunek. To właśnie emocje różnią nas od zwierząt, powodują, że podejmujemy się karkołomnych działań bez względu na koszty, ale też czasami rezygnujemy, gdy stawka jest zbyt wysoka. Inaczej wygrzewalibyśmy się tylko na słońcu przed barem – jak pies, który u Yves’a i Hermanna jest klamrą całej historii – reagując tylko wtedy, gdy zostajemy postawieni pod ścianą. Stary Anderson na pewno nie stanął pod taką ścianą, na pewno nie musiał się bronić czy walczyć o życie. Stary Anderson zamienił tylko dławiący go strach na niewyobrażalny gniew, który musiał znaleźć gdzieś ujście.
Zemsta w kinie i literaturze to już prawie tak ograny schemat jak miłość. Czy może być coś banalniejszego? Wszystko zależy od narzędzi, jakich twórcy używają do nadania jej formy, wyrażenia jej idei. W mainstreamie idea zemsty zawsze jest siłą negatywną, destrukcyjną, obracającą się przeciwko temu, kto ją wymierza, nigdy też nie daje spokoju sumienia – przecież złego uczynku, który wprawił ją w ruch, już nie zatrzyma, więc po co napędzać tę machinę zniszczenia? Nie lepiej nadstawić drugi policzek? Taki pogląd i takie rozumienie zemsty przez twórców zawsze odrzucam, bo niby dlaczego niektórzy ludzie cały czas mają czuć się bezkarni, dlaczego ofiary mają być z góry naznaczone (to przecież nie królestwo zwierząt), dlaczego w końcu ktoś miałby się zgadzać na zaszczucie i poniżenie przez drugiego człowieka? Krew nigdy nie zapomina, tak jak nigdy nie znika (tylko z czasem blaknie). I zawsze, ale to zawsze żąda w zamian innej krwi. Wie o tym bardzo dobrze Quentin Tarantino, który w swoich filmach w kwestii zemsty idzie na całość, nie rozdrabnia się, wkładając w ręce swoich bohaterów coraz to nowe narzędzia zniszczenia. Dlatego też mamy taką dziką przyjemność z oglądania np. „Kill Bill(a)”, „Bękartów wojny”, „Django” czy „Death Proof”. W tych obrazach zemsta jest bezkompromisowa, gwałtowna i – co najważniejsze – konsekwentna. Nie ma sumienia ani etycznych rozmyślań. Jest czysta idea sprawiedliwości bez zepsutego prawa, której nie sposób podważyć.
„Staruszek Anderson” duetu Yves H. – Hermann należy po części i do pierwszego, i drugiego wariantu opowiadania o zemście. Co prawda dostajemy bohatera, który – kiedy już postanawia rozprawić się z zabójcami swojej wnuczki – nie waha się i konsekwentnie zmierza do wykonania tego zadania, ale z drugiej strony robi to bardzo nieudolnie (oprócz pierwszego mistrzowskiego wejścia z kijem bejsbolowym), stając się przez większą część swojego polowania bardziej ofiarą niż łowcą, by w końcu opuścić ręce i po prostu się poddać (życiu/śmierci). Rozumiem towarzyszące mu emocje, rozumiem też moment, w którym wszystko traci sens, kiedy uchodzi z człowieka cały gniew i nie chce być już zabójcą, ale dawanie w takiej chwili satysfakcji tym, z którymi się walczyło, wymazuje wcześniejsze starania, resetuje wszystko, czego się dokonało w imię zemsty i sprawiedliwości. Bezkarni dalej czują się bezkarni, a Missisipi dalej załatwia swoje sprawy po swojemu (jak w ostatnich, bardzo sugestywnych sekwencjach). Takie poprowadzenie historii daje nam jednoznacznie do zrozumienia, że zemsta ma jedynie wymiar fatalistyczny i że poza kilkoma trupami niczego w zasadzie nie zmienia. A w wypadku zemsty gra zawsze toczy się o coś więcej – to, wspomniana już, czysta idea, która przynosić ma tylko oczyszczenie, nigdy rozczarowanie. A mściciel ma odjeżdżać w stronę zachodzącego słońca jak ostatni sprawiedliwy. Nawet jeśli jest staruszkiem, który stracił wszystko. Taka konwencja.
Mimo że odrzucam ogólną koncepcję Yves’a H., jego nieznośne uproszczenia w przedstawianiu tego konkretnego miejsca i czasu w historii Stanów Zjednoczonych, a także niezbyt udane rysunki Hermanna Huppena, który chyba pomylił realizm z naturalizmem i groteską (przykro mi, ale we wszystkich twarzach i postawach widzę bardziej małpy niż ludzi – nawet przy założeniu, że takie było założenie), to jednak doceniam poszczególne elementy tej historii, w której znalazły się szczególnie dwa celne pomysły. Pierwszy to klamra z psem leżącym przy barze, prawie poetycka, metaforyczna, mówiąca nie tylko o niewzruszoności wszechświata względem życia jednostki ludzkiej, ale także niemej akceptacji drugiego człowieka na krzywdę bliźniego – klamra notabene świetnie współgrająca z odrzucaną przeze mnie wymową całej historii (to ten fatalizm losu, który właśnie zawsze powinniśmy próbować zmieniać). To wizja świata, w którym po burzy zawsze przychodzi spokój, a rzeczywistość zawsze wygląda tak samo jak przed każdym gwałtownym, krwawym i nieludzkim wydarzeniem. Wystarczy jedynie uznać to za codzienność, a zmieni się w coś miłego, w coś, co warto nawet celebrować z rodziną – i to drugi z tych świetnych pomysłów wykorzystany w ostatnich sekwencjach przez autorów. Mocny kadr, zapadający w pamięć przez wykorzystanie bardzo silnej opozycji (wszak takie przekazy najszybciej trafiają do ludzi). To chyba najlepsze punkty tej klasycznej, niespiesznie prowadzonej i całkiem przeciętnej narracji. Świetnie też wypadły nieme fragmenty komiksu, w których niepotrzebne, czy wręcz zbyteczne były jakiekolwiek słowa. W nich odnalazłem najwięcej nagich, prostych emocji. Problem leży więc w samej idei i sposobie opowiadania, w tym, że tam gdzie Yves H. i Hermann kończą swoją opowieść, ja bym ją zaczął. Od trzęsienia ziemi. Jednak byłaby to już zupełnie inna historia, budząca emocje u zupełnie innych ludzi. Kwestia konwencji.
„Staruszek Anderson”
Scenariusz: Yves H.
Rysunek: Hermann Huppen
Wydawnictwo Komiksowe
2016
W imieniu redakcji dziękuję WYDAWNICTWU KOMIKSOWEMU za egzemplarz recenzencki.