Gdyby interpretować „Doomboya” na podstawowym, wyjściowym poziomie, trzeba byłoby powiedzieć, że jest to opowieść o sile uczucia i jego wpływie na nasze poczynania. Gdybym miał wyłowić z tej tezy rzecz najważniejszą, powiedziałbym, że Tony Sandoval chciał nam opowiedzieć nie tyle o miłości, smutku po stracie kogoś bliskiego czy przemożnym wpływie cierpienia na akt kreacji, ale przede wszystkim o tym, że cuda dzieją się dopiero wówczas, gdy przestajemy myśleć o sobie. Cierpienie owszem, poniekąd, ale to dopiero próba podarowania siebie ukochanej osobie, próba wyjścia poza własne ego sprawia, że w nasze działania zaczynają sączyć się sens, serce i symetria pragnienia z realną potrzebą.
Taki jest punkt wyjścia. Gdyby próbować pójść dalej, niewiele więcej można byłoby powiedzieć, gdyż „Doomboy” to dość prosta opowieść o niezbyt złożonej konstrukcji i całkiem prostym scenariuszu. Jednak w tym wypadku nie o treść czy motyw się rozchodzi, a raczej o sposób samego opowiadania. Wywołania pewnej atmosfery i podsycenia konkretnych uczuć. A to autor czyni nad wyraz sprawnie już przy pomocy delikatnych rysunków i stonowanego barwienia przedstawionego świata. Narracja i dialogi są tu tylko wartością (czy antywartością) dodaną, niezajmującą nadto przebudzonej podczas lektury wyobraźni – autora i naszej.
Co robi z nami Sandoval swoim nowym komiksem? Myślę, że mogę tu mówić w imieniu większości – „Doomboy” wywołuje bliżej niesprecyzowane uczucie melancholii i powoli kiełkujące poczucie tęsknoty – czy to za czymś już przeżytym (jak lata beztroskiej młodości), czy też czymś jeszcze przez nas niedotkniętym, nie do końca realnym, pozostającym poza naszą codzienną percepcją. Wystarczy zapatrzeć się chwilę na płynące po niebie kałamarnice, budzące skojarzenia z jakimś przedwiecznym czasem, aby zrozumieć i poczuć, o co mi chodzi (no, chyba że są i tacy, którzy tylko „czytają” komiksy – ci nie doświadczą niczego wartego uwagi w tej opowieści). Scenarzystą, pisarzem jest bowiem Tony Sandoval marnym, niepotrafiącym żonglować narracją tak, jak to robi z warstwą wizualną swoich prac. I myślę, że to głównie na niej powinien się skupić w przyszłości, oddając słowo w ręce bardziej obeznanych w tej materii, aby tworzyć albumy nie tylko ponaddobre, ale i znakomite.
Mimo że wątła i drugoplanowa, warto tutaj lekko zarysować fabułę komiksu. Bohaterem historii jest Id – zwykły nastolatek i przeciętny gitarzysta, który robi wszystko to, co chłopak w jego wieku robić powinien. Ma głowę pełną wyobraźni i nadziei oraz szczerych chęci robienia dobrej muzyki. Z chwilą gdy dowiaduje się, że zmarła jego dziewczyna Ania, chłopięcą wyobraźnię zamienia na pustkę i rozpacz, a serce na zwykłą dziurę (dosłownie!). Id z całym ładunkiem do końca niezrozumiałych emocji postanawia zagrać dla Ani ostatni koncert jako Doomboy (tak go sama nazwała). Z pomocą swego przyjaciela i przy wykorzystaniu starego odbiornika chłopak wygrywa na plaży kolejne sesje, które zamiast w pustkę nieba i wszechświata idą w eter. I tak Doomboy zamiast romantycznego nieszczęśnika staje się tajemniczym bożyszcze tłumów. Gra doom metal i czaruje swoją grą wszystkich, którzy mają szczęście go usłyszeć. Tony Sandoval każe nam wierzyć, że muzyka Doomboya jest piękna. I ja – mimo zupełnego niezrozumienia tego gatunku – w pełni mu wierzę (głównie właśnie przez obrazy, tę szczególną wizualizację doomboyowych dźwięków). Id o swojej popularności nic nie wie, co więcej – wcale do niej nie dąży. Dopiero na końcu spada ona na niego razem z całą agresją osób, którym wcześniej się naraził. Ale to też dzieje się tak jakby na drugim planie świata stworzonego przez niego samego. Jest poza nim i pod nim. Właśnie to na poziomie treściowym broni stronę fabularną komiksu, która ucieka tym samym od banalności przedstawionego tematu. To wyrysowana pięknymi dźwiękami i obrazami opowieść o drodze od naszego niedoskonałego id do trzymającego nas w ryzach człowieczeństwa superego. Doomboy i Tony Sandoval zaliczyli tę drogę wzorcowo.
***
Są filmy, które ogląda się tylko raz, do których się nie wraca, żeby nie zgubić przypadkiem ulepionych wspólnie (przez twórcę i nas) uczuć, żeby ich nie zdeformować, nie naruszyć, bo zdają się brzmieć dla nas wręcz idealnie. „Ona” Spike’a Jonza i przeczytany kilka dni po nim „Doomboy” Tony’ego Sandovala należą do takiej kategorii. Chyba nie chcę poruszać tych strun ponownie.
„Doomboy”
Scenariusz i rysunek: Tony Sandoval
Timof i cisi wspólnicy
2013