Aby dobrze sprzedać kamp, gore i absurd, trzeba mieć albo naprawdę bezkompromisową wizję, albo z natury spaczoną percepcję wewnętrzną. Choć jest i trzecia możliwość: można po prostu być właścicielem małej maszynki do podróży międzyczasowoprzestrzennowymiarowych, której w komiksie Łukasza Kowalczuka „Vreckless Vrestlers” używa The Manager – spiritus movens całego tego popkulturowego i sentymentalnego zamieszania. I chyba do tej ostatniej wersji jestem przywiązany najbardziej, bo przez całą lekturę brzęczała mi nad głową, drażniąca niczym Mucha Gigant, idea opowieści autobiograficznej. Tym bardziej że fizysy Kowalczuka i Managera są łudząco do siebie podobne. Pozostaje zatem tylko motyw powstania najpierw ligi Vre Vre, a następnie komiksu wydanego przez Kulturę Gniewu. Pomyślmy… Dla czystej rozrywki? Jak na moje, pasuje idealnie!
Bo „Vreckless Vrestlers” jest rozrywką w nieskażonej żadną kalkulacją postaci (mimo sygnetów na palcach Managera). Jest rozrywką dla rozrywki (że sparafrazuję tu modernistów) – trochę wypaczoną, bardzo chorą, miejscami niestrawną i przeładowaną faktycznymi bądź naciąganymi przez czytelników cytatami, ale jednak spełniającą swoje funkcje z nawiązką. To fakt obiektywny (sic!). A kto nie będzie dobrze się bawił, oglądając „przerysowane” zmagania międzygalaktycznych zapaśników, to znaczy, że na pewno jest z innych czasów i innej przestrzeni niż ja (dla zbierających i przetwarzających dane: urodzony w 1980 roku, planeta Ziemia, wschodnia Polska). Tacy jak ja na pewno pamiętają czasy pierwszych filmów na kasetach VHS, nieprzeciętne kino klasy B, zjawiskową telewizję satelitarną czy oldskulowe gry na Commodore – te wszystkie piękne i niedoskonałe obrazy z przeszłości, które zyskiwały na znaczeniu dzięki czasom, w których żyliśmy, a przede wszystkim dzięki latom, które wówczas mieliśmy. Takie niedoskonałe i zarazem piękne obrazy znajdują się także w „Vreckless Vrestlers”, przez co lina wrestlingowej rzeczywistości komiksu jeszcze bardziej i zapraszająco się dla nas rozciąga/otwiera. Kreska Kowalczuka i przeważająca zielona (bardzo intensywna) kolorystyka albumu tworzą idealną mieszankę okrucieństwa do przyjęcia i karykatury tandetnego świata, która bez najmniejszego wysiłku od razu anektuje całą naszą uwagę i nie puszcza do ostatniej rundy. Nawet w przerwach między walkami mamy całą masę ludycznych elementów: gier i zabaw, sylwetek nowych zawodników czy reklam nieistniejących komiksów i autorskich gadżetów z logo Vre Vre. Everything for Us!
Łukasz Kowalczuk – mój prawie rówieśnik – zbiera pojawiające się w jego głowie wyimki, rozbłyski wspomnień tamtych czasów i umieszcza je w bardzo konkretnej, sprofilowanej konwencji niezależnego z gruntu tworu, przeżartego do nieprzytomności popkulturową pulpą jakości B. Autor zasadził się zatem na bardzo hermetyczny i „elitarny” komentarz czasów minionych. Aby nie tyle zrozumieć i zaakceptować, ile w pełni przyjąć zasady rządzące światem Kowalczuka i naturalnie według nich zacząć grać, nie tylko trzeba mieć odpowiednią liczbę lat i stać po właściwej stronie ideologicznego muru postmodernizmu (spod znaku Tarantino i Rodrigueza), ale też mieć w pełni ukierunkowaną świadomość permanentnej umowności świata oraz lekko skrzywioną socjopatyczną naleciałość. Bo żeby odpowiednio odebrać np. olbrzymiego kraba odcinającego swoimi szczypcami dłonie człowiekowi, który zamiast głowy ma wielkie oko (obaj notabene to przyjaciele z Sewastopola), czy wegańskiego kota (nawiązanie do niezależnej sceny straight edge) wyciągającego i przeplatającego penisopodobne coś przez oczy i mózg jego właściciela (bliżej niezidentyfikowanego osobnika ściągniętego na zawody z zachodniej Wirginii), trzeba być odpowiednio usposobionym obywatelem – zepsutym do szpiku przez popkulturę i nieczułym na wszelkie (szczególnie te bardzo abstrakcyjne) formy przemocy. I nie, wcale nie jest to statystyczny mieszkaniec Ziemi, choć granica jest tu bardzo cienka. To różnica z jednej strony nieznaczna, ale z drugiej olbrzymia – przede wszystkim świadomość umowności stworzonego dla nas spektaklu i przyjętej przez autora oraz bohaterów konwencji, a także znajomość i odpowiednie odczytanie wykorzystanych przez twórcę kodów. No, to kto jeszcze myśli, że Kowalczuk to The Manager?
Jeśli przy kodach już jesteśmy, to we „Vreckless Vrestlers” jest ich masa (czyt. waga ciężka). I – co najważniejsze – każdy odczyta je na swój sposób (jeszcze więcej masy). Ja napiszę tylko o końcówce, która na pewnym umownym poziomie (przywołane wyżej naciągane cytaty) skojarzyła mi się ze starym, zupełnie zapomnianym przeze mnie filmem, w którym roboty giganty walczyły z sobą na ubitej ziemi (kadr z ujętą z lotu ptaka areną walki Wegańskiego Kota i Bullgoda), oraz na bardziej oczywistym – z anime „Akira” (sekwencja z odrastającą kończyną oraz rozrastaniem się całego ciała na całą arenę, trybuny i dalej w świat). Warta przywołania jest także walka Hippie Killera (kibica z Gdyni w barwach bardziej pasujących do tych z Gdańska) z Barbaricą (wojowniczą córką Odyna z Asgardu), w której ten pierwszy źle kończy z powodów uczuciowych. Jeśli jest to mrugnięcie okiem autora w stronę powszechnej opinii, że Polacy to romantycy, którzy przez to źle kończą, to daję mu owacje na stojąco. W sumie mogę tak uhonorować cały album – za fantazję, nowatorską dramaturgię, rozpasany i niepoprawny politycznie śmiech, sprawiedliwość gatunkową, dobrą orientację w popkulturze i odważne wyjście naprzeciw oczekiwaniom mniejszości. No i oczywiście także za ten trudny do uchwycenia sentyment za czasem minionym, który zawsze rozkłada mnie na łopatki…
Ostatnia sprawa – od kilku dni nie mogę rozsądzić, czy formuła tego komiksu jest gotowa przyjąć kolejne, coraz bardziej krwawe walki i nowych, jeszcze bardziej odjechanych zawodników, czy raczej powinien być to jeden, prosty i mocny cios wymierzony między nasze oczy, który jeszcze długo będzie nam dźwięczał w uszach? Nie wiem, na szczęście decyzja i tak zostaje po stronie Łukasza Kowalczuka, który sam będzie musiał rozsądzić, czy użyje swojej maszynki do kolejnych spedycji zawodników, czy też do zgoła innych celów edukacyjno-rekreacyjnych.
„Vreckless Vrestlers”
Scenariusz i rysunek: Łukasz Kowalczuk
Kultura Gniewu
2015
W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu KULTURA GNIEWU za egzemplarz recenzencki.