Chyba każdy z nas lubi miło się rozczarować. Niektórzy nawet uważają, że diametralna zmiana sądu o kimś/czymś jest cennym, czy wręcz oczyszczającym doświadczeniem. Przyznaję, sam czuję zazwyczaj dreszcz emocji, kiedy zmieniam swoje postrzeganie skrupulatnie ułożonego uprzednio świata. Jest to tym cenniejsze przeżycie, że bardzo rzadko występujące w tak dobrze opisanych i zdefiniowanych czasach. Podobne wrażenie miałem podczas czytania „Baru Starego Francuza” – znakomitej historii w niezbyt trafionej na pierwszy rzut oka oprawie. Faktem bowiem jest, że okładka komiksu, czy w ogóle rysunki Jeana-Philippe’a Stassena początkowo odstraszają swoją stylistyką, są zbyt ofensywne i radyklane dla czytelnika nieprzygotowanego na taki estetyczny szok (pamiętajmy, że gusta są różne, tak jak i ustanawiane co jakiś czas kanony). Również wprowadzenie do opowieści wszechwiedzącego narratora (jako trochę sztucznego tworu) budziło przez chwilę moje wątpliwości. Jednak po około 33 stronach byłem już całkowicie „kupiony” i jedyne, czego potrzebowałem, to dalsza podróż wytyczonym/rozrysowanym przez autorów szlakiem. Teraz, po przebyciu całej drogi, jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że jest to pod każdym względem dzieło doskonałe, kompletne, niepotrzebujące żadnych formalnych czy koncepcyjnych korekt. Stary Francuz jest urodzonym gawędziarzem, dla którego historii warto pokonać tysiące kilometrów, a rysunki Stassena, ich styl, mocne barwy i grube kontury, są oczywistym i idealnym nośnikiem tak złożonej, a jednocześnie uniwersalnej opowieści. To pewne jak palące afrykańskie słońce, jedyną niewiadomą może być tu tylko to, jak taki powściągliwy człowiek (za jakiego się uważam), zaczął nagle wyrażać tak emocjonalne sądy?
Odpowiedzi może/musi być kilka. Na pewno wpływ na takie rozemocjonowanie „czytelnika” miało żywe, szczegółowe i miejscami bardzo realistyczne przedstawienie kraju, po którym Stassen często podróżował i długo chłonął jego klimat, a także sama treść, będąca (obok autobiografizmu) moim ulubionym tematem komiksowych albumów. Nie mogę również pominąć wykorzystanego przez autorów motywu „drogi”, sprawdzającego się praktycznie w każdym medium i każdym czasie, oraz wprowadzenia całkiem mądrego narratora, który nie dość, że nie obniża w ogóle temperatury opowieści, to jeszcze w odpowiednich momentach oddaje głos bohaterom. A może w jakimś niewielkim stopniu to także mój sentyment, osobisty stosunek do Maroka, które jakiś czas temu uwiodło mnie swoimi smakami, zapachami i dźwiękami, uśpionymi pod skórą i czekającymi widocznie na odrobinę dreszczu, emocji, potrzebującymi jakiegoś bodźca budzącego je do życia i wzmacniającego odbiór właśnie tej konkretnej opowieści – historii Celestina i Leili, pochodzących z dwóch różnych światów i dwóch różnych kultur, dla których wspólne spotkanie w barze na środku pustyni, w jakimś abstrakcyjnym miejscu poza ich rzeczywistością jest zaczątkiem pierwszej i bardzo intensywnej miłości, spoiwem łączącym dwa odmienne istnienia w jedno. Bar starego Francuza jest takim miejscem, z którego można wyruszyć w każdym dowolnym kierunku, i tak jak mówi narrator opowieści: „Każdy idzie odmienną drogą”, tak Celestine i Leila decydują się właśnie w tym konkretnym punkcie we wszechświecie połączyć swoje prywatne ścieżki w jedną wspólną drogę i ruszyć razem do Tangeru. Dokąd ich to zaprowadzi? Co w międzyczasie stanie się ich udziałem? Nie ode mnie powinniście się tego dowiedzieć… Ale mogę zainteresowanym wskazać kilka tropów.
Głównymi motywami zarówno wspólnej, jak i osobnej drogi dwójki bohaterów są przede wszystkim: pragnienie przygody i poznania innych smaków życia, ucieczka od narzuconych wartości i odgórnie ustalonych kulturowo i społecznie ról (także związana z tym tożsamość kulturowa), potrzeba wolności wyboru, spełniania marzeń, poznawanie siebie, dorastanie, odpowiedzialność i niezależność. A wszystko to oblane syropem romantycznej i tej jedynej miłości, która bardzo często lubi być też niespełniona – nauczyły nas tego już dawno temu liczne książki i filmy (w przypadku gdy mieliśmy szczęście nie przekonać się o tym na własnej skórze). Wszystko co powyżej decyduje o wielkości komiksu Stassena i Lapiere’a, jego uniwersalnym charakterze oraz literackich i filmowych aspiracjach. Sporo w tym zasługi samego Francuza, bo – jak wiadomo – „wartość historii zależy w pierwszym rzędzie od osoby, która ją opowiada”. Narracja prowadzona jest tu z dwóch perspektyw, dwóch punktów widzenia, spotykających się w jednej opowieści wszechwiedzącego narratora, swoistego głosu z offu – interpretującego i omawiającego z dużą delikatnością i wyczuciem zaistniałe zdarzenia i podejmowane przez bohaterów decyzje. Oni z kolei są jak samotne statki, dwie linie proste, które mają przewidziany (gdzieś i kiedyś) swój punkt wspólny. Niektóre zdarzenia są przecież zapisane w gwiazdach, niektóre gwiazdy wskazują nam kierunek, a niektórzy ludzie potrafią jeszcze je czytać. Czy zakochani przeżywający swoją najważniejszą inicjację życiową i twórczą w Tangerze – mieście, w którym może zdarzyć się wszystko – wyjdą z tego obronną ręką? Poczekajcie, aż opowie Wam o tym stary Francuz, mieszkający w barze gdzieś poza światem i żyjący dla swoich opowieści, a szczególnie dla tej jednej, skupiającej w sobie w zasadzie wszystkie inne, ważne dla naszego świata historie. A na koniec próbka jego możliwości: „Zawsze wierzymy, że życie gdzie indziej jest lepsze […]. Ale ci, którzy podróżują, dobrze wiedzą: życie to życie, wszędzie takie samo […]. Czy rzeczywiście myślicie, że szczęście można znaleźć w Ameryce, a nieszczęście w Afryce? Albo w mieście, a nie na pustyni?”. Oczyszczające, prawda?
„Bar Starego Francuza”
Scenariusz: Denis Lapière
Rysunek: Jean-Philippe Stassen
Wydawnictwo Komiksowe
2014
W imieniu redakcji dziękuję WYDAWNICTWU KOMIKSOWEMU za egzemplarz recenzencki.