Wyszukiwanie

:

Treść strony

Artykuł

Czy pan istnieje, mister Adams?

Autor tekstu: Szymon Gumienik
26.09.2015

Tego się nie spodziewałem! Yorgi wrócił zza grobu, wyszedł ze ściany czy z innych trudnych do zlokalizowania przestrzeni i czasów wykreowanych w 2012 roku przez Dariusza Rzontkowskiego i Jerzego Ozgę. Kiedy trzy lata temu po dość chłodno przyjętych przez czytelników (z wyjątkami krytyków) dwóch pierwszych tomach autorzy najzwyczajniej w świecie zamilkli, uznałem to za naturalną kolej rzeczy. W takich przypadkach serie zazwyczaj odchodzą w niebyt i nikt się temu specjalnie nie dziwi – ot, zwyczajny brak zachęty i motywacji do kontynuowania projektu nierokującego na większy sukces. Pomyślałem wówczas, że trochę mi Yorgiego szkoda, bo historia – mimo błędów warsztatowych – miała duży potencjał, a na pewno była czymś świeżym na współczesnym rynku komiksowym. Nie płakałem jednak, o sprawie szybko zapomniałem, a swoje zeszyty oddałem w dobre ręce. Po trzech latach okazało się, że chłopaki mają jaja i nie tylko wrócili do swojej niedokończonej historii, ale dodatkowo dokonali wolty, całkowicie zmieniając gatunek opowieści, jej głównych bohaterów i sposób prowadzenia narracji, łącząc wszystko w całkiem spójną (choć trochę naciąganą i grubymi nićmi zszytą) międzyczasową i międzyprzestrzenną intrygę. Chytrze nawet wykorzystali zapowiedź trzeciego numeru z 2012 roku, umieszczając go na okładce i w epizodzie numeru trzeciego z roku bieżącego pt. „Komiks, którego nie było”. Trzeba mieć głowę na karku, żeby dopuścić się takiego czynu. Dorzucając do tego wymienione wyżej jaja, wychodzi na to, że zarówno u autorów, jak i u Yorgiego wszystko jest na swoim miejscu.

W dwóch pierwszych tomach serii: „Hipnagogiczny stan Yorgiego Adamsa” i „Ucieczka z planety Vanish” podstawą wykreowanego świata jest motyw snu. Już motto z Szekspira do pierwszego rozdziału daje czytelnikowi ogólne pojęcie, z jakim rodzajem historii będzie miał do czynienia – „Człowiek jest tylko surowcem, z którego sny się wyrabia”. I dalej, pierwsze kadry: Warszawa, rok 1970, bar mleczny. Na stole, nad otwartym komiksem śpi człowiek – to otwarcie właściwej opowieści. Następnie przebitka na dłonie zawieszone w przestrzeni miasta przyszłości z latającymi samochodami (dokładnie jak w „Piątym elemencie” Luca Bessona). Dłonie należą do samobójcy, a miasto to Omega City (na planecie Omega), w którym na skalę globalną produkuje się organy wymienne i które jest jednym z wielu miejsc/planet świata przedstawionego komiksu. A świat ten to typowa dystopia charakteryzująca się rządem wielkich korporacji z jednej strony i bezwolnym społeczeństwem z drugiej, któremu wystarcza to, że wspomniane korporacje zaspokajają jego główne potrzeby życiowe (w tym wypadku jest to stały dostęp do narządów, narkotyków i antydepresantów). Jesteśmy w raju, jeśli tylko nie przeszkadza nam uzależnienie, długowieczność i bezpłodność. Akcja komiksu zawiązuje się, gdy następuje przerwa w dostawie narkotyków do miasta, co wywołuje małe społeczne zamieszanie i falę samobójstw „na głodzie”. Schodzimy niżej: w zaułkach miasta, przy zapleczu jednej z restauracji leży jednonogi bezdomny mężczyzna z psem, czekając na swoją codzienną dolę. To Yorgi, jedyny żyjący Świetlny, czyli napędzany nanorobotami superżołnierz, których po wielkiej wojnie z Neosovietami zdradzono i zlikwidowano. Po 300 latach od tego zdarzenia obławę na niego urządza Swan Ferguson Młodszy (połączony mentalnie ze Swanem Starszym), właściciel fabryk hodowlanych i pierwszy człowiek w Omega City, który daruje Yorgiemu nową nogę (podobnie jak w „Trylogii Nikopola” Enkiego Bilala) oraz misję połączoną z prywatną zemstą na generale Terranie, kolejnej i nie ostatniej dramatis personae kosmicznej sagi.

Na trzecim czy czwartym planie występuje Liga Siedmiu Planet, tzw. Dyrektoriat, który tylko pozornie trzyma rękę na pulsie istniejącego wszechświata, telepaci Delfici oraz obca rasa Massagetów z planety Vanish, wytwarzająca z owoców świętego drzewa środek do porozumiewania się z Bogiem. Jest jeszcze Przechodzimur – dziwna trójoka i trójkątnogłowa istota, która może istnieć we wszystkich wymiarach naraz, Rams – kontroler planet plantacyjnych, Burns – naukowiec, twórca potężnego biokomputera, no i oczywiście dawna kochanka Yorgiego – Eli Taylor, obecnie Gwen Lorelei, dziennikarka śledcza, która wraz z mężem Rogerem i przyjacielem Micą próbuje rozpracować układy Swana. Trochę tego dużo jak na 50-stronicową historię (objętość jednego tomu), ale – o dziwo! – wszystkie te otwarte wątki łączą się ze sobą w spójną i mimo wszystko nieskomplikowaną historię. Można powiedzieć, że przez stronę wprowadzającą oraz rozbudowane dialogi bohaterów, tłumaczących swoje związki, motywacje i konsekwencje podejmowanych działań przejmujemy rolę wszystkowiedzącego narratora, patrzącego spokojnie z góry na rozwój wypadków. „Spokojnie” – to bardzo trafne określenie w tej sytuacji, bo przez nadmierne wyjaśnianie wszystkiego i nadmierną liczbę epizodów, postaci i wydarzeń zmieniających nieustannie bieżący układ sił nie możemy emocjonalnie zaangażować się w opowieść o ostatnim Świetlnym. Do tego jeszcze połowa z tych epizodów (jak np. wielce interesujący biokomputer czy postać filozofującego komiksiarza JJ Ozziego [trop autotematyzmu]) nie doczekała się ani spełnionego finału, ani też żadnego, przynajmniej lakonicznego wyjaśnienia. Trochę zatem szkoda naszego czasu i zużytego przy tym papieru.                                                                                                         

Yorgi przez bogactwo treści i nagromadzonych wątków staje się swoistą intertekstualną bombą, z każdym kolejnym cytatem grożącą wybuchem i zainfekowaniem czytelnika złym smakiem. Bomba jednak na szczęście nie wybucha. Poza wyżej wspomnianymi odwołaniami jest sporo motywów z opowiadań i powieści Philipa K. Dicka (te najczytelniejsze to „Przypomnimy to panu hurtowo” i „Człowiek z Wysokiego Zamku”) oraz Stanisława Lema (np. „Kongres futurologiczny”) – obaj pojawią się także w niecodziennym pojedynku w części trzeciej komiksu. Pełno tu także filmowych wizji, szczególnie spod znaku „Matrixa” Wachowskich (pigułka prawdy, motyw imitacji świata, postać klucznika czy trawestacja sceny z łyżką i zaginaniu rzeczywistości w wykonaniu Stanisława Lema). Wszystkie te skrawki połączone są cienką, ale i solidną liną fabuły, która w drugim tomie „Ucieczka z planety Vanish” coraz bardziej zaciska się wokół Yorgiego, czy bardziej – znaczenia, jakie Yorgi ma dla istniejącego świata. Czy może on sprawić, że rzeczywistość najzwyczajniej przestanie istnieć, a wszystko, co definiowało ją dotychczas, straci znaczenie? Tak czy inaczej autorzy nie kończą historii ostatniego Świetlnego w drugim tomie, ale też nie zawieszają jej bezwstydnie i bezradnie w pół drogi. Formalnie to koniec jednego świata, ale w kolejce stoi milion następnych, gotowych do eksploracji, a następnie ocalenia bądź zniszczenia. To bardzo szeroko otwarta furtka, z której twórcy Yorgiego świadomie skorzystali w odpowiednim czasie i w odpowiedni sposób, przechodząc przez nią na głowie do przeszłości.

Efektem powrotu i swoistego przewrotu Rzontkowskiego i Ozgi są dwa jednocześnie wydane albumy kończące pierwszy sezon serii: „Komiks, którego nie było” i „Sąd ostateczny”, które zarówno treściowo, jak i formalnie stanowią zupełnie odrębną historię od części pierwszej i drugiej. Rysunek jest tu bardziej wyrazisty, dynamiczny i szczegółowy (mimo zamiany tuszu na ołówek), przez co idealnie wpisuje się w gatunek, który obecnie reprezentuje: komiks realistyczny z elementami kryminału i fantastyki naukowej. Akcja z odległej przyszłości została przeniesiona do epoki realnego socjalizmu, gdzie nowy bohater serii – milicjant Jan Cieślik – wpada na trop międzynarodowego (a nawet międzygalaktycznego) spisku, w którym udział biorą Rosjanie i przywołani w pierwszych tomach Neosovieci. W odpowiednim momencie na scenę wkracza również Yorgi, jednak już nie jako ostatni Świetlny, tylko uśpiony tajny agent. Intryga bardzo zgrabnie się zawiązuje, zaliczając klasyczne etapy śledztwa prowadzonego przez detektywa i ściganego w jednym. Scenarzysta na szczęście nie mnoży już zbędnych, nieprowadzących do niczego wątków, nie wyjaśnia też wszystkiego w dialogach, dając przez to większą swobodę zarówno czytelnikom, jak i rysownikowi. I dobrze, bo pierwsze skrzypce w tych historiach grają realia przedstawionej epoki – czasów dobrze nam znanych, a dla niektórych wręcz mitycznych. Jerzy Ozga tym razem spisał się na medal, nie tylko produkując szczegółowe peerelowskie wnętrza, pojazdy czy architekturę i przedstawiając znane powszechnie miejsca, tytuły i postacie z kręgów politycznych i kulturalnych, ale i wskazując wszelkie absurdy i nakazy panującego wówczas ustroju. Podobnych tropów jest tu tak dużo jak w częściach poprzednich, jednak nie są one tak siermiężne jak czasy, w których się pojawiają i które reprezentują. Autorzy fenomenalnie wkomponowali w opowieść np. fizysy ówczesnych tuzów światka komiksowego (Macieja Parowskiego, Adama Ruska i Grzegorza Rosińskiego) czy swoją interpretację krążącej wówczas plotki/legendy/wypowiedzi Philipa K. Dicka, mówiącej o tym, że Stanisław Lem był tajną komórką KGB. W komiksie Rzontkowskiego i Ozgi ten pogląd amerykański pisarz wypowiada podczas krakowskiego kongresu futurologicznego, gdy obaj literaci zasiadają do bitwy na maszyny do pisania. To cudowna scena przedrzeźniających się i parodiujących swoje style autorów, w której znajdują się także aluzje do idée fixe poprzednich tomów, czyli śnienia rzeczywistości i jej imitacji. Ciekawy jest tu również zdublowany zabieg specyficznego autotematyzmu – w pierwszej i drugiej części reprezentował go JJ Ozzi, który zawsze gdy rysował nowy komiks, sprawiał, że życie wracało na właściwe tory, a w części trzeciej i czwartej to właśnie książka napisana wspólnie na kongresie-widmo przez Lema i Dicka, której tekst miał zainfekować komputer Neosovietów, a tym samym uratować świat. Prowadzeniem takiej świadomej gry z czytelnikiem i konwencjami twórcy Yorgiego zyskują naprawdę wiele – są dużo bliżej odbiorcy niż poprzednio, dając mu tym samym więcej przestrzeni i zaufania, co w konsekwencji skutkuje zaufaniem i większą motywacją dla autorów.

To bardzo udany i odważny powrót, który – mam nadzieję – stanie się początkiem ciekawej międzywymiarowej sagi, podejmującej eksplorację coraz to bardziej intrygujących światów. Furtka jest na razie otwarta dość szeroko! Mimo że połączenie intrygi pierwszych i ostatnich tomów Yorgiego było trochę naciągane, nie zmienia to faktu, że jego twórcy „Komiksem, którego nie było” i „Sądem ostatecznym” pokazali nie tylko swoje umiejętności warsztatowe, ale i pewną elastyczność, spontaniczność oraz zaangażowanie i konsekwencję w działaniu. To chyba cechy pożądane w każdym wymiarze?

 

„Yorgi: Komiks, którego nie było” / „Yorgi: Sąd ostateczny”

Scenariusz: Dariusz Rzontkowski

Rysunek: Jerzy Ozga

Kultura Gniewu

2015

W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu KULTURA GNIEWU za egzemplarze recenzenckie.

 

Galeria

  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry