Wyszukiwanie

:

Treść strony

Artykuł

"Daredevil: Żółty" Mucha Comics 2015

Diabeł odrodzony

Autor tekstu: Szymon Gumienik
Ilustracja: Tim Sale
13.07.2015

Daredevil miał pecha. I nie mam tu na myśli tego, że w wieku młodzieńczym w wyniku niefortunnego wypadku stracił wzrok. Nie, jak dla mnie to byłby zbyt daleko posunięty poziom abstrakcji. Daredevil miał pecha w naszym realnym i komercyjnym świecie. Konkretnie – nigdy nie zdobył takiej popularności jak Spider-Man czy Batman. Zauważył to także Kevin Smith, jeden ze scenarzystów zeszytowych przygód niewidomego bohatera: „Daredevil zawsze był w komiksach tym, czym zespół Grateful Dead był w muzyce. Zawsze miał zagorzałych fanów, którzy szli za nim wszędzie… Ale nie miał siły przebicia The Rolling Stones czy The Beatles”. Podobną kwestię Smith napisał nawet dla Mysterio, który w „Diable Stróżu” punktował herosa stwierdzeniami takimi jak: „Nigdy nie byłeś słynny na świecie” czy „Zawsze grałeś drugoplanowe role”. Tak, zawsze z boku, na drugim planie, schowany w mroku, trochę przez wszystkich zapomniany, ale i przez lata niedoceniany. Dlaczego? Bo miał pecha? Bo jego historia i mitologia okazały się dla większości nie do przyjęcia? Nie wiem jak na świecie, ale w Polsce ten śmiałek w czerwonym kostiumie powinien stać się bohaterem narodowym. Z jednej strony przedstawiciel Prawa i Sprawiedliwości, działający w dzień i w nocy, z drugiej zaś – oddany katolik. Trudno o lepszego hiperPolaka! Ale niestety, nad Wisłą też nie jest zbyt znany. Może to przez te dorabiane rogi albo niepełnosprawność? (Wszak wiadomo, że zarówno to pierwsze, jak i to drugie jest niezbyt cenione w naszym kraju). A może jednak przez to, jakim w ogóle Matt Murdock jest człowiekiem? Może drażni nas jego silne poczucie sprawiedliwości, może to, że nie zna strachu i że ma odwagę mimo wszystko stanąć w obronie swojej dzielnicy, a może jednak w pogardzie mamy właśnie tę jego lokalność, bo przecież w cenie jest teraz ratować cały świat? Nie wiem, można tak bez końca dywagować i w ogóle nie zbliżyć się do prawdy. Zresztą sam Matt nie byłby w ogóle tym zainteresowany. Ma przecież ważniejsze rzeczy na głowie. Tak, to właśnie ten moment, kiedy możemy wejść na wyższy poziom abstrakcji, a Diabeł z Hell’s Kitchen może wyjść z cienia i powstać z  martwych popkultury. W końcu mu się należało.

 

Genesis

Początki Daredevila sięgają 1964 roku. Za kreację bohatera oczywiście odpowiedzialny był Stan Lee, który w tamtych czasach pomysłami na nowe postaci sypał jak z rękawa. W czasach Srebrnej Ery Marvela (zwanego notabene Domem Pomysłów) czytelnicy mogli cieszyć się przygodami takich postaci jak: Fantastic Four, Thor, Iron Man, Ant-Man, Hulk, Doctor Strange, X-Men czy Spider-Man. Daredevil miał być nową wersją tego ostatniego. I tak poniekąd się stało: tak jak Spider-Man mieszka w Nowym Jorku, lata na linie/sieci między wieżowcami oraz w przeciwieństwie do innych superbohaterów musi wytyczać bardzo wyraźną granicę między życiem w masce i bez niej. Peter Parker i Matt Murdock to przede wszystkim zwykli ludzie, którzy mierzą się nie tylko ze złem uniwersalnym, uosobionym i zmaterializownym, ale i drobnymi przeszkodami dnia codziennego, takimi jak np. brak gotówki czy problemy z mieszkaniem. Bardzo łatwo się z nimi utożsamić. Dlaczego zatem to Spider-Man osiągnął sukces? Może to z jednej strony nasze marzenie o supermocy, a z drugiej podświadoma niechęć do jakichkolwiek ułomności fizycznych? Być może, ale takie było właśnie założenie Stana Lee: „Próbowałem wymyślić bohatera, którego geneza byłaby powiązana z jakąś niedoskonałością. Chciałem, by niepełnosprawność herosa bardziej interesowała czytelników niż jego moce”. Założenie dość ryzykowne, ale i odważne, bo jaki procent przypadkowych ludzi powie: „Ślepy superbohater? Ciekawe”, zamiast po prostu: „Idiotyzm!” (to tak à propos wspomnianego pecha). Ale co w sytuacji, gdy to właśnie ułomność daje nam więcej możliwości, gdy to przez brak zmysłu wzroku słyszymy więcej, czujemy więcej i – paradoksalnie – widzimy więcej? Kto z nas by się zamienił? Jak mówiłem – założenie dość ryzykowne i tylko dla odważnych, albo głęboko wierzących.

Wiara czyni cuda

Wiara pojawia się tu nieprzypadkowo, ponieważ to druga i najważniejsza cecha charakterystyczna Śmiałka (ang. Daredevil). Można powiedzieć, że nauki Kościoła katolickiego w pełni go ukształtowały, a co za tym idzie – sprawiły, że jego droga prawnika i jednocześnie mściciela usiana jest nieustannymi wątpliwościami moralnymi i ciągłym wytyczaniem granicy między dobrem a złem. „Jak daleko mogę się posunąć w swoich działaniach?” – to odwieczny dylemat superbohaterów (ich achillesowa pięta), tyle że w przypadku Diabła z Hell’s Kitchen zyskuje on podwójne znaczenie. Nie jest to jedynie przyjęta ludzka zasada (które często łamiemy), ale też i przede wszystkim uszanowanie wiecznego i nienaruszalnego boskiego dogmatu. Zależność między przekleństwem i darem głębokiej wiary Daredevila bardzo dobrze rozumiał Kevin Smith, późniejszy scenarzysta jego przygód: „Myślę, że katolicki niepokój – czy też niepokój, który przychodzi wraz z katolickim wychowaniem – w dość oczywisty sposób wpływał na motywacje bohatera oraz wyjaśniał, skąd heros doprowadzony do ostateczności czerpał tyle siły psychicznej”. Co ciekawe, ta kluczowa dla postaci religijność nie była z nią związana od początku. Duże zasługi w tej kwestii ma Frank Miller, który wprowadzając w latach 80. XX wieku dwuznaczność dobra i zła oraz dylematy moralne do komiksu o niewidomym superbohaterze, wyprowadził Daredevila z infantylnych ram opowiastek rysunkowych i wpuścił  go w ciemne uliczki wolnego wyboru oraz dualnej natury człowieka. Daredevil nigdy pochopnie nie osądza, nie odwraca się od Innego, jest w stanie pomóc nawet swojemu wrogowi czy zranić przyjaciela, o ile uzna, że taka okoliczność w pełni odda sprawiedliwość danej sytuacji. To dość niezwykłe credo, ale i bardzo trudne do konsekwentnego poprowadzenia. Frank Miller wręcz idealnie wyczuł tę niestabilność psychiczną bohatera.

Welcome in Poland!

Pierwszy występ Daredevila w Polsce to drugoplanowa (choć raczej tylko z założenia) rola we wspólnym komiksie Franka Millera i Klausa Jansona „Elektra # 1: Ściana” (As Editor 1989). Choć tytuł jednoznacznie wskazuje na głównego bohatera opowieści, to tak naprawdę jest to historia Elektry i Matta – ich gorącej miłości, wspólnej walki i nieuniknionej tragedii. Inaczej jest już w „Człowieku, który nie zna strachu” Franka Millera i Johna Romity Jr., czyli kolejnej historii wydanej w Polsce pod szyldem Mega Marvel (Tm-Semic 1995). W tym przypadku znajomość z Elektrą przedstawiona jest jedynie na zasadzie epizodu. Jednak to zrozumiałe, biorąc pod uwagę ciężar i charakter historii – bardzo konsekwentnie poprowadzonej opowieści o narodzinach Daredevila, jeszcze nie mściciela i pełnoetatowego obrońcy Hell’s Kitchen, ale człowieka przepełnionego poczuciem sprawiedliwości i tłumionej od lat wściekłości wobec niegodziwości świata. W „Człowieku, który nie zna strachu” pokazane są konsekwentnie wszystkie etapy dojrzewania do bycia superbohaterem. Można zaryzykować nawet stwierdzenie, że w zasadzie pokazane są dwa rodzaje narodzin – z jednej strony stojącego po jasnej stronie mocy Daredevila, z drugiej przedstawiciela tej ciemnej, czyli Wilsona Fiska, który ostatecznie zyskuje miano Kingpina (króla zbrodni). To jakby dwie strony jednej monety – współzależność, współistnienie czy wręcz fatalne przeznaczenie na najwyższym poziomie. To idealne dopełnienie, z wyczuciem odważona proporcja odwiecznej walki dobra ze złem. Ten balans przeciwieństw bardzo dobrze widać jednak dopiero w serialu studia Netflix (2015), gdzie zarówno bohater, jak i antybohater istnieją na równych prawach, bez oceny, baz wartościowania, a przede wszystkim bez czarno-białych deklaracji. Obydwaj mają swoje racje, swoje ideały, ale i trawiące ich demony. Obydwaj są też bohaterami tragicznymi. Szczególne, że jak na razie tylko twórcom serialu udało się z taką maestrią i uwagą odegrać te kluczowe sceny wyboru, kiedy człowiek jednoznacznie decyduje, po której ze stron barykady będzie stał (ostatnio tylko decyzja Anakina i jego przemiana w Lorda Vadera wywołała u mnie taką ekscytację). W Polsce z ważniejszych rzeczy ukazały się jeszcze dwa zbiorcze tomy pierwszych oryginalnych 50 zeszytów ze Śmiałkiem (seria „Essential”, Mandragora 2006) ze scenariuszem Stana Lee, Wallace’a Wooda i DennisaO’Neila oraz rysunkami m.in. Billa Everetta, Steve’a Ditko, Wallace’a Wooda, Johna Romity i Gene Colana. Nie zaczynałbym jednak od nich znajomości z tą postacią.

Drugi plan

Zanim jeszcze doczekaliśmy się publikacji w Polsce „Odrodzonego” autorstwa Franka Millera i Davida Mazzucchelli’ego (wielka Kolekcja Komiksów Marvela, nr 20/2013), czyli sztandarowej i jednej z ważniejszych historii o Śmiałku (oryginalne wydanie w latach 80. XX wieku), Daredevil na różnych etapach swojej działalności wystąpił gościnnie w kilku historiach swoich kolegów po fachu. W „The Amazing Spider-Man” DeMateisa i Bagleya oraz DeFalco, Dezago i Buscemy (Tm-Semic, nr 6–7/1997) walczył razem z Pająkiem przeciw Owlsleyowi i Vulture, w „Punisherze” Gartha Ennisa i Steve’a Dillona (Mandragora 2003) podjął decyzję łamiącą główny boski dogmat i jego najważniejszą zasadę (a jednak!), w „Elektra żyje” (Mucha Comics 2007) stanął do nierównej walki ze swoimi demonami i przeznaczeniem, z kolei w „Tajnej Wojnie” Briana Michaela Bendisa i Gabriele’a Dell’Otto (wydanej w Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela, nr 17/2013) został podstępnie wplątany w ludobójstwo (dla wyższych racji), a następnie pozbawiony pamięci i świadomości swoich czynów musiał odpokutować i przy okazji zbawić świat. To tam Nick Fury z S.H.I.E.L.D. podsumował go następującymi słowami: „Murdock angażuje się zarówno w egzekwowanie prawa siłą, jak i w przestrzeganie sprawiedliwości. Doskonały kandydat do pewnego rodzaju zadań specjalnych. Czarna Wdowa owinęła go sobie wokół palca. Uważać na niego w przyszłości”.

Gdzie Diabeł nie może…

Tak, to cały Matt. Praktyk prawa, miłośnik sprawiedliwości i zagorzały katolik z osobliwą słabością do i wobec kobiet. Głównie na te dwie ostatnie cechy postawił Kevin Smith w swojej opowieści „Diabeł Stróż” (dwutomowe wydanie Egmontu z 2004 roku i ostatnio opublikowane w serii Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela, nr 47/2014). Podstawą pięknie zilustrowanej przez Joe’go Quesadę opowieści jest konflikt moralny (a jakże!) głównego bohatera. Smith świetnie rozegrał tę wewnętrzną szamotaninę, korzystając z chrześcijańskiej mitologii i jej popkulturowych trawestacji. W apokaliptycznej intrydze/mistyfikacji znalazł jeszcze miejsce dla tak ważnego dla rysu charakterologicznego Matta tematu, jakim są jego relacje z kobietami. Zazwyczaj to kobiety niezależne, silne i o bardzo podobnej do jego ekspresji, w większości też bardzo niebezpieczne. Warto tu wspomnieć o Elektrze, Black Cat, Typhoid Mary czy Czarnej Wdowie z Avengers. Najważniejszy związek Matt stworzył jednak z Karen Page, sekretarką firmy Nelson & Mardock, z którą wielokrotnie się rozstawał i do której wielokrotnie wracał. To właśnie poprzez relację z nią (i pośrednio z Czarną Wdową) Kevin Smith przedstawił tragiczną opowieść o miłości pomimo, posłannictwie bohatera i człowieka w jednym oraz wielkiej mistyfikacji życia. W monologach Karen i Matta czy ich wspólnych rozmowach (także z Czarną Wdową) wychodzi na jaw jego nieumiejętność zbudowania stabilnego związku. Z jednej strony pełne zaangażowanie emocjonalne, z drugiej życie pomiędzy i nieumiejętność pełnego zaufania i oddania się drugiej osobie. Świetnie podsumował to scenarzysta ustami Czarnej Wdowy: „Myślę, że pod Twoją szlachetną, spokojną powierzchownością kryje się serce mężczyzny, który czuje się zdradzony przez kobiety” – począwszy od Matki, która porzuciła go w dzieciństwie, przez Karen Page, która łamała mu serce wiele razy, aż po Elektrę, która po prostu złą kobietą była (taki żart). Dzięki temu komiks ten można odczytywać na dwóch poziomach – z jednej strony to barwna, pełna odwołań do religii i ludzkich wierzeń fabuła z pogranicza mainstreamu i postmodernistycznych autorskich eksperymentów, z drugiej zaś bardzo stonowana i poprowadzona z dużą wrażliwością rozmowa/monologi dwójki ludzi, którzy bardzo pragną, a jednak nie potrafią tak do końca znaleźć między sobą choćby małej nici zrozumienia.

Gdy nienawiść staje się religią

Trudny etap związku Karen i Matta przedstawia przywołana już historia „Daredevil. Odrodzony”, w której Miller z niezwykłą maestrią, acz w najciemniejszych tonacjach połączył trzy filary wiary katolickiej: wiarę, nadzieję i miłość. „Odrodzony” to kronika upadku bohatera, obsesyjny dziennik człowieka popadającego w obłęd, a następnie powstającego z martwych, ale też sugestywna pieśń zemsty i bolesny wiersz miłosny w jednym. W zasadzie w „Odrodzonym” dostajemy Daredevila w pigułce – jest tu i religia (alegoria zmartwychwstania Chrystusa), i jasno wyłożone główne credo bohatera, jest kobieta i związana z nią słabość (Karen Page sprzedaje tożsamość Matta za działkę heroiny), a także pogłębiona analiza zależności i współegzystencji z Kingpinem (coś, co określa praktycznie całą mitologię Daredevila, co zostało zasugerowane w „Człowieku, który nie zna strachu” i co znalazło swoje apogeum w serialu z 2015 roku).

Pierwszy sezon w pierwszej lidze!

Romans Daredevila z X muzą nie należał niestety do udanych. Można powiedzieć, że skończył się, zanim tak naprawdę się zaczął. Jedyny jak dotychczas film z 2003 roku w reżyserii Marka Stevena Johnsona spotkał się z dużą krytyką, szczególnie jeśli chodzi o role Bena Afflecka i Jennifer Garner (jej kreacja nie ma z postacią Elektry nic wspólnego, a nawet jest jej totalnym zaprzeczeniem). Aktorstwo co prawda było złe, ale to głównie słaby scenariusz, dziury fabularne, infantylizm postaci oraz wtłoczenie ich w ramy ograniczonego pod względem intelektualnym blockbustera ostatecznie dobiło ożywionego na celuloidzie/cyfrowo Diabła z Hell’s Kitchen. A przecież Frank Miller już lata temu przygotował idealny materiał na film – „Człowiek, który nie zna strachu” to Daredevil, o jakim filmowcy mogli marzyć, to jego esencja i wszelki początek. W filmie Johnsona niestety nie ma zupełnie nic, co w ogóle może kojarzyć się z tym niejednoznacznym bohaterem. Są jedynie dobre aluzje. A, jak wiadomo, dobrymi aluzjami piekło jest wybrukowane.

Po długich latach milczenia Śmiałek jednak wrócił na ekran. I to w jakim stylu! Serial ze stajni Netfliksa jest najlepszym, co mogło się przytrafić bohaterowi żyjącemu tak długo w niesławie.Twórcy serialu zrobili rzecz, na którą nie pokusili się autorzy pełnometrażowej fabuły z 2003 roku – pokazali bardzo konsekwentnie i autentycznie dojrzewanie Matta Murdocka do roli superbohatera (co mistrzowsko wykonał już wcześniej na papierze Frank Miller), ale też rodzącą się powoli, acz nieubłaganie samoświadomość zła Wilsona Fiska. Aż do ostatniego odcinka bowiem granica między uczynkami bohatera i złoczyńcy jest bardzo płynna. Są nawet momenty, gdy kibicujemy temu złemu i staramy się zrozumieć jego pokrętną ideologię. Postać Fiska to chyba najmocniejszy punkt tego serialu – od kreacji Vincenta D’Onorfio poczynając, a na ogólnym zarysowaniu jego charakteru kończąc. Wprowadzenie go do gry poprzez finezyjne wykorzystanie sztuki i uczucia tajemniczej kobiety, a następnie drastyczne wejście z butami w jego codzienność oraz trudną przeszłość jest bardzo świadomym wyborem twórców, którzy jasno wyznaczają estetyczny i treściowy kierunek serialu – to głównie autentyczność, brutalność i dualność świata przedstawionego, bezkompromisowa ideologia chwiejnych emocjonalnie ludzi, a wszystko oblane poetycką i widowiskową choreografią rozwiązań ostatecznych. Nie możemy liczyć tu na taryfę ulgową. I dobrze, bo tym samym wracamy do prawdziwych, mrocznych i iście millerowych korzeni tej postaci.

Uniwersum i jego brak

W pierwszym sezonie serialu Matt Murdock na nocne eskapady zakłada jeszcze prowizoryczny kostium złożony z obcisłych spodni i koszulki oraz chusty zakładanej na oczy (jak podczas zabawy w ciuciubabkę – trafna metafora!). Jego pierwowzór można znaleźć w komiksie Millera i Romity Jr. „Człowiek, który nie zna strachu”, który podobnie jak pierwszy sezon serialu kończy się założeniem tego najbardziej znanego czerwonego kostiumu z dwoma przeplatającymi się literkami „D” na klacie.

Postać grana przez Charliego Coxa nie jest wiernym pierwowzorem postaci stworzonej przez Stana Lee czy podrasowanej trochę później przez Franka Millera, choć do tego ostatniego i jego tonacji noir jej najbliżej. Brak też w serialu wciskanych zazwyczaj przez filmowców odwołań do uniwersum Marvela, ale może właśnie dzięki temu obraz jest bardziej realistyczny i bardziej podoba się widzom. Jest też tu kilka przekłamań i kilka bardzo niejasnych aluzji (dla cierpliwych i spostrzegawczych). W serialu nie istnieje np. „The Daily Bugle” – gazeta J.J. Jamesona, do której w oryginalnym uniwersum pisze Ben Urich i dla której  Peter Parker wykonuje zdjęcia Spider-Mana. Pewnie miały tu znaczenie kwestie prawne, a szkoda, bo bardzo chętnie zobaczyłbym migawkę z redakcji „The DailyBugle”, w której Parker odbiera czek za fotografie ścianołaza w akcji. Podobne przekłamanie można znaleźć w postaci Owlsleya, który w komiksie występuje jako latający superłotr The Owl, a w serialu jest tylko zwykłym (choć bardzo zaradnym) finansistą i jednym ze wspólników Wilsona Fiska. Jeśli zaś chodzi o ukryte tropy prowadzące do komiksowego uniwersum, to można tu np. wspomnieć o postaci Claire Temple (oryginalnie lekarki i partnerki Luke’a Cage’a, bohatera występującego wspólnie z naszym rogatym przyjacielem w „Tajnej Wojnie” Bendisa i Dell’Otto), która w serialu początkowo zwraca się do Matta per Mike (było to imię wymyślonego przez Matta brata bliźniaka, który pojawiał się w życiu prywatnym prawnika jako jego trzecie alter ego – na szczęście wydawcy po jakimś czasie zrezygnowali z tego dość kuriozalnego epizodu). W serialu Foggy (Nelson), przyjaciel Matta, wspomina też jego dawny i burzliwy związek z pewną Greczynką (w komiksie „Diabeł Stróż” podobnie nazywa ją Czarna Wdowa) – co prawda jej imię nie pada, ale nikt chyba nie ma wątpliwości, że rozmawiają o Elektrze, zabójczyni i członkini klanu The Hand. Takich luźnych nawiązań do zdarzeń i historii niektórych postaci jest cała masa, ale trzeba traktować je raczej jako ciekawostki aniżeli spójne fundamenty serialowego świata przedstawionego. Jak jednak wynika z zapowiedzi, będzie się on tworzył na coraz solidniejszych fundamentach. W drugim sezonie ma bowiem wystąpić Elektra i Punisher. Biorąc pod uwagę fakt, jakimi narzędziami i umiejętnościami kreacji bohaterów posługuje się Drew Goddard, zapowiada się Daredevil – level expert. Czekamy! 

Zagraj to jeszcze raz, Matt!

Ostatnim gwoździem polskiego programu pn. „Diabeł odrodzony” było wydanie w kwietniu przez Mucha Comics komiksu „Daredevil: Żółty” duetu Jeph Loeb/Tim Sale. To w zasadzie tylko część większego, tzw. kolorowego cyklu tych autorów, ale album bardzo dobrze broni się jako samodzielny projekt. Loeb i Sale opowiadają historię rogatego herosa raz jeszcze, sięgając do jego pierwszych przygód, które wyszły spod pióra Stana Lee (można się z nimi zapoznać we wspomnianych przeze mnie „Essentialach” z 2004 roku). Jednak mieszanka świetnego pióra Loeba i niesamowitej wyobraźni plastycznej Sale’a biją tamte infantylne opowiastki na głowę. Autorzy „Żółtego” trochę też zmodyfikowali zawartość scenariuszy z lat 60. XX wieku (kiedy to Śmiałek nosił jeszcze żółtą wersje kostiumu), jednak nie ma to większego wpływu na odbiór historii zarówno podczas indywidualnego czytania, jak i w kontekście pozostałych autorskich interpretacji.

Twórcy w formie listu pożegnalnego do ukochanej opowiedzieli nostalgiczną i bardzo ludzką historię tragicznej miłości, wewnętrznych dylematów moralnych, a przede wszystkim przemiany człowieka w bohatera na pełen etat. Narracja jest melancholijna i niespieszna, nastawiona bardziej na wewnętrzną opowieść o odczuciach, niż gwałtowną akcję cechującą życie każdego herosa. Nawet scena egzekucji zabójcy ojca Matta jest opowiedziana w spokojnej, ale bardzo sugestywnej tonacji (przez co jest trudna do zapomnienia). Motywy listu oraz wewnętrznego monologu nie tylko są idealną klamrą snutej opowieści, ale i bardzo trafnie punktują wszystkie powiązania dość bogatej już wówczas historii głównego bohatera. Jestem pod wrażeniem, jak twórcom udało się przy tak małej objętości opowiedzieć tak dużo tak ważnych rzeczy i jednocześnie tak poetycko-dosadnym językiem. To chyba kwestia ustalenia odpowiednich proporcji, bo pierwsze skrzypce w tej superbohaterskiej opowieści gra bodaj największa miłość Matta – Karen Page. To dla niej i z jej powodu powstała w ogóle ta historia. Świat bohaterów i złoczyńców w maskach o ile w ogóle się pojawia, to tylko w epizodach (od Fantastic Four, przez Owla i Electro, aż do Purple Mana i Matadora, który występuje jedynie jako temat artykułu w gazecie). I to wszystko zaledwie w sześciu krótkich częściach.

Graficznie album prezentuje się naprawdę znakomicie – doskonała kompozycja kadrów, ich właściwie oddane proporcje, dobrze rozłożona perspektywa ujęć, powtarzające się motywy i obrazy oraz wydobyta w odpowiednich miejscach ekspresja i dynamika sekwencji stawia ten album blisko dokonań Sala Buscemy, który jak nikt inny bardzo dobrze rozumiał język komiksu i idealnie wyczuwał jego bliskie koneksje z filmem, czyli umiejętnością opowiadania głównie obrazem. Plansze Sale’a urzekają zarówno estetyką (dodatkowe brawa za kolory w wykonaniu Matta Hollingwortha), jak i znaczeniami, które ze sobą niosą, co w konsekwencji prowadzi do podwójnego czytania – tekstu i obrazu jednocześnie. Dawno już nie podchodziłem tak emocjonalnie do warstwy graficznej komiksu, choć przyznaję, że nie jestem fanem tego typu kreski jeśli chodzi o przedstawianie ludzkich postaci (podobny problem mam z Quesadą, który pięknie potrafi uchwycić bohatera w kostiumie, ale już twarze czy za duże garnitury mężczyzn wywołują lekki zgrzyt). Dopełnieniem warstwy graficznej/estetycznej jest profesjonalne wydanie albumu przez Mucha Comics. To nie tylko świetna okładka, ale i jakość papieru, a przede wszystkim kolor, który ma wielkie znaczenie przy odbiorze tak narysowanej historii. Pozostaje mieć nadzieję, że to nie ostatnia przygoda Muchy z Diabłem.

Śmiałek, Śmiałek, pokaż rogi…

To właśnie chyba dokładnie ten czas, kiedy Daredevil może wyjść z cienia i zagrać rolę swojego życia, porzucić drugi plan i zawalczyć o swoją pozycję z najlepszymi. Wszystkie znaki na niebie (ale nie te z reflektora komisarza Gordona) i ziemi wskazują na to, że może się to udać. Pierwszy sezon fantastycznie przyjętego przez widzów serialu, zapowiedź drugiego, która rozgrzewa fanów do czerwoności, obecność w Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela, ostatnie wydanie przez Mucha Comics „Żółtego” czy jesienne plany wydawnicze oficyny Sideca, która zamierza w listopadzie wprowadzić nową serię „Daredevil: Ultimate Collection”. Jak to mówią: „Śmiałek, Śmiałek, pokaż rogi…”

 

Specjalne podziękowania dla wydawnictwa MUCHA COMICS za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego „Daredevil: Żółty”, który był inspiracją do powstania powyższego tekstu.

Galeria

  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry