Nie wiem, jak mam traktować kogoś, kto przez cały czas próbuje przekonać mnie o tym, jak nieprzyjemnym, ciężkim i niereformowalnym przypadkiem jest w rzeczywistości. Czy mam wystawić mu pomnik Dystansu, Autoironii i Przekraczającego Wszelkie Granice Ekshibicjonizmu, czy skrytykować za zbyt intymne wkraczanie ze swoimi problemami w moje dość zgrabnie ułożone życie, a może pochwalić za stworzenie nowej jakości autoprezentacji w formie autoterapii, za którą w dodatku płacą inni? Myślę, że każda z tych czynności byłaby zasadna, ponieważ tak jak do końca nie potrafię określić intencji autora, tak cały czas „Spust” Joego Matta będzie dla mnie komiksem niejednoznacznym, zawieszającym w próżni pytanie, czy jest tak samo zły, irytujący i nudny jak jego bohater, czy też to na tyle udana sztuczka, trik interakcyjności, że mimowolnie i mimo powyższego z chęcią poznałem do końca tę historię (i zrobiłbym to pewnie raz jeszcze). Co więcej, czytając dialogi i monologi tych dość prosto narysowanych „gadających głów”, prawie że namacalnie, fizycznie odczuwałem wszelkie towarzyszące bohaterowi i jego przyjaciołom emocje, siedziałem z nimi razem przy stoliku, spacerowałem po mieście i uczestniczyłem w ich mniej lub bardziej sensownych dysputach.
To „wczucie” było zapewne także wynikiem pewnego zżycia z wszystkimi występującymi w komiksie postaciami. Ta trójka bowiem to praktycznie moi dobrzy znajomi, z którymi już niejedno przeżyłem. Z Sethem w jego „Życie nie jest takie złe, jeśli starcza ci sił” (Wydawnictwo Komiksowe, 2014) przemierzałem Kanadę w poszukiwaniu prac i tożsamości zapomnianego rysownika o pseudonimie Kalo, a z Chesterem Brownem w „Na własny koszt” (Centrala, 2013) odwiedzałem burdele i poznawałem z drugiej strony zawód prostytutki, dowiadując się także wiele o samym bohaterze. Szczególnie w tym drugim z komiksów Joe Matt dość często występował jako interlokutor, czy bardziej adwersarz liberalnych i bardzo racjonalnych poglądów swojego przyjaciela na płatny seks. Chyba pierwszy raz zdarza się, że koledzy po fachu opowiadają o sobie w swoich pracach, nie szczędząc przy tym kąśliwych uwag na swój temat – na kartach komiksów polemizują ze sobą, piorą nawzajem swoje małe brudy, ale też przytaczają te same anegdotki, jak choćby tę z restauracji z kelnerką, która dowiaduje się, czym wszyscy się zajmują. W „Spuście” i w „Na własny koszt” padają nawet te same słowa: „Równie dobrze moglibyśmy jej powiedzieć, że rzeźbimy we własnych glutach”. To niesamowite patrzeć, jak ci komiksiarze mieszkający w Kanadzie widzą się nawzajem, co o sobie myślą i jakie wspólne oraz osobiste neurozy mają.
Na pewno łączy ich brak zrozumienia innych i niemożność stworzenia stałego związku. Dzielą ich jednak podstawowe różnice, a także intensywność antyspołecznych cech, w których prym wiedzie niezaprzeczalnie Joe Matt. Sam to zresztą przyznaje z rozbrajającą szczerością i tylko z lekkim poczuciem winy – jest leniwy, nieprzystosowany, momentami agresywny, egoistyczny, skąpy, do tego płytki i zupełnie nieliczący się z bliskimi, ale w sumie da się lubić. Jeśli nie wierzycie, zapytajcie Setha i Chestera, dlaczego od tylu lat są przyjaciółmi, albo po prostu przeczytajcie komiks, a na pewno znajdziecie cień sympatii dla tego tragicznego bohatera i zawodowego onanisty w jednym. Tragicznego, bo świadomego nie tylko swojej prywatnej degrengolady, ale i marnowania talentu, którego odmówić mu na pewno nie można. W tym kontekście trochę szkoda, że swojej pornograficznej pasji i wielorazowym masturbacjom poświęca aż tyle czasu (pewnie nawet teraz coś tam sobie robi), nie zostawiając przy tym żadnej energii na tworzenie komiksów i obdarowywanie nimi wydawców i czytelników (wydaje tylko jeden album na kilka lat). Sam zresztą mógłby czerpać wiele satysfakcji i profitów ze swojej pracy, a tym samym zmienić zupełnie styl życia, który – jak wynika z komiksu – bardzo mu uwiera. Ale jest to typowy paradoks – praca, która może wyciągnąć cię z nałogu, nie wyciągnie cię z niego, dopóki jej nie podejmiesz. Jest jak jest, bierność nic nie kosztuje i „nie ma [też] co płakać nad rozlaną spermą”.
„Spust” to bardzo osobista i bezkompromisowa spowiedź nad wyraz leniwego i rozczarowanego swoim życiem samotnika, który z jednej strony chciałby czegoś innego, a z drugiej broni się przed tym innym rękami i nogami, bo to inne mogłoby odciąć go od pornografii i ograniczyć jego wolność. Jak sam mówi, dobrze wie, że tylko on ponosi za to winę, ale nie ma siły ani motywacji, aby cokolwiek zmienić. Jakie to ludzkie, prawda? Jesteśmy tak irracjonalni w swojej racjonalności. Może też właśnie dlatego w pełni – mimo wszystko – możemy zrozumieć bohatera komiksu, bo jest bardzo ludzki i na pewnym poziomie uosabia wszystkie fobie, kompleksy i obawy skrywane przez nas przed światem i przyszłością. Szczegół tylko, że każdy radzi sobie z nimi na swój sposób. Historia „onanisty pasjonata” może zatem być dla nas bardzo bezwzględną i bolesną autospowiedzią, na tyle jednak znośną, że pełną ironii i dystansu do tego całego szajsu, zwanego potocznie światem. Już coś Joe o tym wie i z chęcią wam o tym powie, a nawet pokaże.
Wspomniana na początku sztuczka to swoista gra Matta z czytelnikiem, tym czwartym, który wraz z Sethem i Brownem musi przez większość czasu wysłuchiwać jego narzekań i być uczestnikiem jego irytujących zachowań, tylko po to, by na koniec się dowiedzieć, że autor sam tak naprawdę nie wie, co chciałby osiągnąć swoją pracą (o którą już upomina się wydawca) i że w zasadzie to wszystko do niczego nie zmierza (tak jak i jego życie), więc jedyne, co może nam zaoferować, to krótka zabawa z kotem i wymowne trzaśnięcie drzwiami z wielkim napisem „WON”. Po podtytule i poprowadzonej narracji spodziewałem się, że Joe Matt pokaże nam w finale coś więcej niż tylko środkowy palec... Genialne w swojej prostocie i konsekwencji!
„Spust, czyli pamiętnik onanisty pasjonata”
Scenariusz i rysunek: Joe Matt
Timof i cisi wspólnicy
2014