Wielka gwiazda wchodzi do baru. Spotyka tam zwykłą dziewczynę i momentalnie się zakochuje. Oto motyw prawie tak stary jak kino. A jednak z jakiegoś powodu doczekaliśmy się czwartego remaku „Narodzin Gwiazdy”, i z jakiegoś powodu nie czujemy w tym zbyt mocno posmaku odgrzewanego po raz wtóry jedzenia. Z jakiegoś powodu ten stary schemat wydaje się być czymś niesamowicie autentycznym. Tak samo zresztą jak i sami bohaterowie, w których relacji daje się odczuć coś niezwykle unikalnego.
Bo choć fabuła filmu zdaje się być prosta, to napięcie i intymność pomiędzy tą dwójką są niezwykłe. Poruszają już od momentu pierwszego spotkania w barze, w którym Ally śpiewa „La vie en rose”. Zarówno Lady Gaga, jak i Bradley Cooper stworzyli niesamowite kreacje, które z łatwością przychodzi nam polubić oraz zaangażować się w rozwój ich relacji. Wszystko to działa pięknie przez pierwszą część filmu. Niestety, wkrótce, akcja zaczyna nieoczekiwanie przyspieszać, a cała uwaga zaczyna gdzieś delikatnie uciekać. Nie pomagają tutaj zaczynające się zachodzić przemiany bohaterów. Ally, do tej pory wykonująca swoje piosenki przy boku Jacka oraz przy folkowych aranżacjach, rozpoczyna solową karierę i zdaje się tracić gdzieś swoją dawną tożsamość na rzecz popowej kreacji, którą powoli się staje. Z drugiej strony Jackson przegrywa kolejne batalie z nałogiem, samemu tracąc przez to kontakt z rzeczywistością. To, co do tej pory zgrywało się w harmonijną całość, teraz nie brzmi już tak dobrze. Bohaterowie zarówno dla nas, jak i dla siebie nawzajem, stają się coraz bardziej obcy.
Jakkolwiek by nie mówić o mało zaskakującej fabule i dużej ilości klisz, tak nie można odmówić silnych emocji, jakie film niesie i tego jak mocno wywiera swoje piętno na widzach. Mimo że brakuje tutaj jakichś bardziej znaczących ról drugoplanowych i bardzo dużo przestrzeni pozostaje dla tej najważniejszej dwójki, oboje aktorzy radzą sobie po prostu świetnie. A trzeba przypomnieć, że tak jak Lady Gaga po raz pierwszy zmierzyła się z wyzwaniem zagrania roli pierwszoplanowej, tak Bradley Cooper po raz pierwszy, nie tylko zagrał w filmie, ale także sam go wyreżyserował. Przy tym wszystkim współtworzył też przecież scenariusz, muzykę, a nawet samodzielne zaśpiewał wszystkie utwory filmowego Jacka i to mimo faktu, że śpiewakiem nigdy wcześniej nie był. W całym filmie widać ogromne zaangażowanie aktora, dzięki któremu przeszedł już do historii jako pierwsza osoba, która otrzymała aż pięć nominacji do nagród BAFTA w jednym roku.
Koniec końców, można powiedzieć, że „Narodziny Gwiazdy” są melodramatyczną wersją „Jamesa Bonda”. Historia, choć naiwna, pociąga widza i przypomina, że realizm czy społeczne przesłanie, nie zawsze są doświadczeniami, dla których decydujemy się pójść do kina. Przypomina, że, jako ludzie, uwielbiamy historie niestworzone, które zabiorą nas z dala od rzeczywistości i zagrają nam na emocjach. Żadnej z tych rzeczy nie zabrakło i w tym filmie. I dodatkowo – zupełnie jak w przypadku filmów o Agencie 007, tak i tutaj – pojawia się piosenka, która skradła już wiele serc i wydaje się być pewniakiem w oscarowym wyścigu najlepszych filmowych kompozycji. To wszystko, w połączeniu z tak dobrym aktorstwem, sprawia, że seans staje się niezwykłą przyjemnością.
„Narodziny Gwiazdy”
reż. Bradley Cooper
Warner Bros. Pictures, 2018