Dziesiąta muza, kino, jest w stanie przedstawić chyba każdy namacalny aspekt rzeczywistości, tak więc nie dziwi duża ilość filmów, które poruszają kwestie społeczne. Kino społeczne mówi o wielu sprawach, od krytycznej analizy obecnych stosunków kapitalistycznych po ukazywanie sytuacji osób wykluczonych. Często progresywnej wymowie obrazów towarzyszą wysokie walory artystyczne, dlatego też warto szukać i zapoznawać się z dziełami twórców społecznie zaangażowanych. Poniżej przedstawiam jak najbardziej subiektywny wybór właśnie takich produkcji. Filmy przedstawiam w odwróconym porządku chronologicznym, od najświeższego do najstarszego, chociaż nawet te z końca listy nie tracą na swojej aktualności. Wybrałem też głównie rzeczy mniej znane, tak by seans miał w sobie trochę dreszczyku odkrywania nowych treści i form.
Mimo że film jest produkcją brytyjską, zajmuje się kwestią życia amerykańskich dzieci ulicy, najbardziej poszkodowanej przez kryzys 2008 roku grupy społecznej w USA. Świetnym zabiegiem realizacyjnym jest mieszana obsada, składająca się zarówno z profesjonalnych aktorów (wyjątkowo wpasowujący się w swoją rolę Shia LaBeouf), jak i naturszczyków (główna bohaterka grana przez amatorkę Sashę Lane). Jeśli ktoś lubi współczesną twórczość filmową o amerykańskich wykluczonych (dobrym tropem może być tutaj „Moonlight” Jenkinsa lub też „Florida Project” Bakera), to będzie to fabuła trafiająca w jego gust. Brud przydrożnych moteli, bezlitosny trap-rap w głośnikach i szukanie swojej tożsamości mimo ciągłej walki o ekonomiczne przetrwanie. Rzecz mocna i zajmująca zarazem.
Kim jest Ken Loach, wie każdy kinoman. „Ja, Daniel Blake” było dosyć szeroko omawiane w polskiej prasie i jest filmem łatwo dostępnym, jednakże porusza on problem głęboko istotny i niezmiernie aktualny, tak więc musiał znaleźć się na mojej liście. Prywatyzacja i biurokratyzacja opieki społecznej jest kwestią, którą spotykamy do pewnego stopnia również w Polsce, tak więc warto dzieło Loacha obejrzeć, by mieć świadomość, jaką tragedią dla najbiedniejszych jest tekturowe, „tanie” państwo, tak popierane przez naszych lokalnych neoliberałów.
Adam Curtis już od początku lat 80. ubiegłego wieku śledzi w swoich filmach dokumentalnych sprzężenie zwrotne występujące między mediami a polityką. Jest to sprawa niezmiernie istotna, ponieważ mówimy tutaj o mechanizmach bezpośrednio wpływających na nasze widzenie świata. Mógłbym polecić tutaj jego monumentalne, czterogodzinne „The Century of the Self”, czy też traktujące o ostatnich wyborach prezydenckich w USA „Hypernormalisation”, ale traktujące o konflikcie Zachodu ze światem islamskim „Bitter Lake” jest chyba najbardziej przejmującym dziełem tego autora. Curtis kręci swoje filmy tak, jak obecnie media prezentują nam rzeczywistość. Przerywa on swoją narrację krótkimi, nielinearnymi, czasem groteskowymi, a czasem poetyckimi obrazami, oddziałuje totalnie, wykorzystując techniki szybkich cięć i duchologiczną muzykę. Jeżeli chcecie zmierzyć się z dokumentem o Afganistanie, gdzie technika cut-up wykorzystywana jest przy podkładzie z „Warsaw” Davida Bowie, to polecam „Bitter Lake”. Naprawdę głęboka podróż.
Film mówi o Iranie, jednak nakręcony został jako koprodukcja francusko-austriacka, ponieważ jest ekranizacją zakazanej w kraju ajatollahów powieści Shahrnoush Parsipour. Protagonistkami dzieła są cztery kobiety, z których każda doświadcza przemocy ze strony mężczyzn. Tłem fabuły jest zamach roku 1953, który to zamach obalił demokratycznie wybranego premiera Mosaddegha. Przemoc polityczna nakłada się w adaptacji na przemoc w życiu osobistym, pokazując, jak te dwa rodzaje ucisku wzajemnie się napędzają. Sposób realizacji jest bardzo poetycki, prawie że oniryczny. W „Kobietach bez mężczyzn” można znaleźć dużo obrazów metaforycznych, skręconych prawie że malarsko, więc mimo poważnego tematu omawianą ekranizację ogląda się bardzo dobrze.
Perełka z czasów, kiedy Hollywood zajmowało się czymś więcej niż kręcenie kolejnych „Avengersów”. Wstrząsający zapis roku 1973 w Chile, gdy junta Pinocheta krwawo przejmowała władzę nad krajem. Film oparty na faktach, pokazujący, jak chętnie amerykańskie służby wspomagały dyktatury Ameryki Południowej, dbając przy tym jedynie o interesy swoich koncernów, dla których zdolne były poświęcić nie tylko życie Chilijczyków, ale również i obywateli USA. Świetne aktorskie kreacje Sissy Spacek oraz Jacka Lemmona, a także mocne, realistyczne zdjęcia typowe dla operatorki New Hollywood sprawiają, że jest to rzecz warta obejrzenia dla każdego miłośnika amerykańskiego kina zaangażowanego lat 70. i 80. Jeżeli jeszcze nie przekonałem, to dorzucę, że muzykę do filmu napisał Vangelis. I to ten dobry Vangelis, z okresu „Blade Runnera”.
Klasyk włoskiego kina lewicowego lat 70. Film działa na wielu płaszczyznach, przekonuje do niego ścieżka dźwiękowa autorstwa Ennio Morricone, prześwietna kreacja aktorska Gian Marii Volontego oraz na poły groteskowy, a na poły kafkowski klimat. Fabuła bezpardonowo ujawnia brutalność i absurdalność mechanizmów władzy. Produkcja ta doczekała się Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny w roku 1971, jednak w Polsce jest niesłusznie zapomniana. Jeżeli lubicie włoską scenerię i polityczną krytykę ocierającą się trochę o surrealizm spod znaku Bunuela, to „Śledztwo…” zaprowadzi was tam, dokąd chcecie dotrzeć.
Film zachodnioafrykański, łączący ze sobą klimaty europejskiego neorealizmu z elementami kina moralnego niepokoju. Bezrobotna głowa tradycyjnej senegalskiej rodziny otrzymuje przekaz pieniężny z Paryża. To, co miało być błogosławieństwem, biurokracja oraz kultura bakszyszu zamieniają w życiową tragedię. Realizacja bardzo trafnie przedstawia postkolonialne stosunki społeczne oraz drapieżność wczesnego kapitalizmu, co może niepokojąco przypominać niektóre sytuacje, o których słyszymy również i w naszym kraju. „Przekaz” jest ciekawy nie tylko jako fabuła, lecz również jako historyczne świadectwo narodzin rdzennego, afrykańskiego kina.
Stylizowana na dokument historia walki członków algierskiego Frontu Wyzwolenia Narodowego z armią francuską. Produkcja była przez pięć lat zakazana we Francji, moim zdaniem niesłusznie, ponieważ fabuła sprawiedliwie pokazuje zarówno bohaterskie, jak i podłe czyny obydwu stron. Kamera stara się zachować neutralność, chociaż pierwsza scena, porównująca zamożność dzielnicy europejskiej Algieru z nędzą, w jakiej zmuszeni byli żyć mieszkańcy tubylczej Kasby, może nas przekonać, komu będziemy kibicować w tych zmaganiach. Jest to film mocny, ponieważ dzięki wybranemu stylowi nawet przez moment nie zapominamy, że opisane tu wydarzenia miały miejsce naprawdę. Ciekawostką może być fakt, że również i do tego filmu ścieżkę dźwiękową skomponował Ennio Morricone.
Rzecz, do której prędzej przekonają się dosyć zaawansowani miłośnicy kina japońskiego niż przeciętni widzowie, jednak moim zdaniem warto dać temu dziełu szansę. Film jest swoistym dokumentem rozliczania się powojennej Japonii ze swoją niedawną feudalną przeszłością. Wehikułem do tego były historie osadzone w japońskiej historii, jednakże poruszały one aktualne wtedy kwestie obyczajowe i społeczne. „Ukrzyżowani kochankowie” jest celuloidowym sprzeciwem wobec podrzędnej roli kobiety w tradycyjnym społeczeństwie japońskim oraz tragedią, jaką może być dostosowywanie się do z góry narzuconych norm kulturowych. Jeżeli ktoś lubi twórczość Masakiego Kobayashiego i przebrnął bez uszczerbku przez trzy godziny którejkolwiek z części „Doli człowieczej”, to omawiany film będzie dla niego estetyczną i duchową ucztą.
Ja rozumiem, że widzieliście ten film już osiem razy, więc tym bardziej obejrzyjcie go po raz dziewiąty. Nawet jeżeli znasz go już na pamięć, to przecież scena, w której Antonio zabiera swojego syna do podrzędnej restauracji, jest tak magiczna[10], że warto ją sobie przypomnieć. „Złodzieje rowerów” to dzieło niezwykłe, podziwiane zarówno przez lewicowych intelektualistów, jak i Papieską Radę ds. Środków Społecznego Przekazu. Jeżeli coś jest w stanie zachwycić zarówno włoskich komunistów, jak i biskupów, to naprawdę wstyd tego nie znać lub nie odświeżyć sobie co jakiś czas.