Pełnometrażowym debiutem László Nemes zawiesił sobie poprzeczkę niebywale wysoko. Grand Prix i nagroda FIPRESCI na Festiwalu w Cannes, dwie najważniejsze nagrody amerykańskiej branży dla filmu zagranicznego (Złoty Glob i Oscar; odpowiednio pierwszy i drugi – po statuetce dla Mefisto Istvána Szabó w 1981 roku – dla węgierskiej kinematografii), Brązowa Żaba na Camerimage – to zaledwie parę najbardziej znaczących spośród kilkunastu wyróżnień zdobytych na różnych festiwalach. I są to nagrody w pełni zasłużone, bo Syn Szawła jest dziełem wybitnym, może nawet historia włączy go w poczet arcydzieł.
Z czysto filmowego punktu widzenia szczególnie cieszą wyróżnienia dla operatora Mátyása Erdély, bowiem to konsekwencja w sposobie prowadzenia kamery wydaje się być jedną z podstaw szczególnej siły tej historii. Zabieg polega na możliwie jak najbliższym trzymaniu się tytułowego Szawła (przejmująca kreacja Gézy Röhriga), przez co widz znajduje się razem z nim w samym centrum swoistego piekła na Ziemi. Bardzo często śledzi jego losy tuż zza pleców, podczas gdy ujęcia z profilu czy en face są w dużych, wypełniających niemal cały kard zbliżeniach. Wtedy też wszystkie emocje zawierają się tylko i wyłącznie w wyrazie twarzy; zwłaszcza w spojrzeniu, które bywa zarówno bystre i przenikliwe, jak i pełne panicznego strachu.
Taki rodzaj filmowania sprawia, że niemal całe toczące się dookoła zło bardziej niż pokazane jest jedynie zasugerowane; wyraźnie pojawia się tylko na krótkie chwile, i to w niewielkich fragmentach. Zadaniem wyobraźni jest zrekonstruowanie przerażającego otoczenia bohatera i to właśnie jest fundament, który czyni węgierski film tak głęboko poruszającym.
Bo Szaweł znajduje się w prawdopodobnie najbardziej odczłowieczonym miejscu, jakie widział XX wiek. W nazistowskim obozie koncentracyjnym. Nie jest jednak straceńcem, a członkiem obsługującego proces eksterminacji oddziału Sonderkommando. I to dzięki szczególnemu sposobowi kadrowania Nemes nie pokazując zbyt wiele, pokazuje tak naprawdę wszystko co jest niezbędne, aby oddać grozę powtarzanego wręcz mechanicznie schematu: wejście nieświadomych swojego losu ludzi do imitującego przebieralnię pomieszczenia, stłoczenie ich w będącej komorą gazową pseudo-łaźni, hurtowe wynoszenie zwłok, palenie ciał. Przy czym obrzeża kadru pozostają cały czas nieostre. Uważnie śledzimy wykonującego swoje zadania bohatera, podczas gdy tak właściwie niewiele widzimy – dynamiczny ruch kamery powoduje, że skrawki nagich ciał i inni członkowie oddziału ledwie migają na ekranie.
Wartkie tempo obliczonej na możliwie maksymalną skuteczność pracy zostaje jednak nagle zastopowane. Pośród licznych trupów zostaje zauważone ciało chłopca, który przeżył działanie trującego gazu. Jego widok jest dla bohatera zarówno wstrząsem, jak i impulsem, który obudzi w nim niezłomną postawę (a widzom pozwoli inaczej spojrzeć na promujący film plakat). Chłopak zostaje uduszony przez wolnego od wątpliwości nazistę, jednak Szaweł koniecznie domaga się osobiście zanieść go do lekarza, który ma przeprowadzić autopsję. Udaje mu się przekonać doktora Miklósa (znany niektórym z filmu Biały Bóg, gdzie wcielił się w ojca Sándor Zsótér), aby powstrzymał się przed jej wykonaniem – chciałby zapewnić chłopcu pochówek zgodny z żydowskim obrządkiem. Potężna wola doprowadzenia do odpowiedniego pogrzebu popchnie go do czynów, których wytłumaczenie dziś wydaje się być czymś niemożliwym. Brak odpowiedzialności za życie innych, zero rozsądku, czyste szaleństwo – to tylko kilka spośród ocen, jakie pojawiają się podczas obserwacji jego kolejnych decyzji. Jednak ta nieustępliwość wywołała we mnie jeszcze inne skojarzenie – Szaweł jest bohaterem zgoła tragicznym, i to niemal (nie jest herosem / przedstawicielem królewskiego rodu) w źródłowym, antycznym rozumieniu tego określenia. Dlatego też moc jego historii jest tak wielka – jej skutek przywodzi na myśl Arystotelesowskie katharsis.
Unikając przesadnego zdradzania fabuły, a odnosząc się do sprawy podstawowej, którą zawsze jest tytuł, trzeba stwierdzić, że jakikolwiek związek, także krwi, między wypatrzonym wśród licznych ciał chłopcem a Szawłem pozostaje w sferze domysłów. Odpowiedź twierdząca lub przecząca zależy li tylko od indywidualnej interpretacji. Lecz jeśli założy się, że tego związku nie ma, to bohatera charakteryzuje coś, co autor Poetyki zdefiniował jako ἁμαρτία, hamartia – wina tragiczna mająca swój początek w zbłądzeniu, w niewłaściwej ocenie sytuacji. Jeśli podąży się tym tropem dalej, to obserwowanie kolejnych decyzji i czynów bohatera doprowadza do tego, czego domagali się starożytni – litości i trwogi. Do pierwszej, ponieważ złudna nadzieja Szawła, która budzi w nim niebywałą potrzebę podjęcia działania, wywołuje głęboki żal. Do drugiej zaś z racji wspomnianej niezłomności; totalnego nieliczenia się z konsekwencjami dla siebie i innych własnych czynów. Gdyż zwłoki jednego chłopca prowadzą do kolejnych śmierci, które wstrząsają tym bardziej, że równolegle toczy się próba ucieczki z obozu...
Poza świetnym scenariuszem, czerpiącym z klasycznych wzorców bohaterem i niezwykle sugestywną stroną formalną Syn Szawła jest wyjątkowy jeszcze z jednego powodu. To z racji podjętego tematu film bardzo ważny, może nawet jak do tej pory najważniejszy, który dotyka kwestii Endlösung i Holokaustu. Stanley Kubrick powiedział kiedyś, że jeśli coś zostało pomyślane, to znaczy, że może być sfilmowane. Nemes udowadnia, że nie trzeba być ani brutalnie dosłownym, ani nie jest też konieczne uciekanie ku metaforze, żeby przedstawić nieludzkie zło, jakie panowało w obozach zagłady.
***
Ze zdziwieniem przeczytałem gdzieś, że film wywołał niemałe poruszenie u naszych zachodnich sąsiadów. Wszystko z racji jednostronnie negatywnego sportretowania niemieckich żołnierzy. To zdziwienie pozostaje tym większe z racji niezauważalnej reakcji na Syna Szawła w polskiej debacie publicznej. Mimo że nie mam żadnych pretensji do reżysera, to bez trudu wyobrażam sobie przedstawicieli wielu środowisk, którzy wyszliby z węgierskiego filmu niewątpliwie oburzeni. Bo jeśli jest w nim jakaś nacja, na temat której można po projekcji wynieść złą opinię, to są nią Polacy. Zdecydowanie nie tacy, jakbyśmy chcieli, czyli jedyni prawdziwi bohaterowie II wojny światowej, którzy bohatersko uratowali niezliczone zastępy Żydów. Nie. W filmie Nemesa jesteśmy skorumpowani, nieczuli, egoistyczni. Od razu trochę jaśniejsze stają się przyczyny dochodzącej dziś coraz bardziej do głosu nietolerancji i ksenofobii, które są niestety chyba organicznie wpisane w „patriotyczny” charakter „narodowej” części Polaków.